tag:blogger.com,1999:blog-13232991384329107132024-03-14T10:01:53.764+01:00z życia stulatkaStulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.comBlogger88125tag:blogger.com,1999:blog-1323299138432910713.post-85051727480350395112015-05-19T10:33:00.000+02:002015-05-19T10:38:26.150+02:00CzarnohoraHuculszczyzna wydawała się nam tak polska, jak Podhale. Czarnohora z Pop Iwanem, to była enklawa naszych gór na wschodzie, gdzie nie mówiono po góralsku, lecz po rusińsku. Huculszczyzna była od czasów Kazimierza Wielkiego w granicach Rzeczypospolitej.
Na zbiórkach harcerskich śpiewaliśmy naszą ulubioną piosenkę „tam szum Prutu, Czeremoszu Hucułom przygrywa, a wesoła kołomyjka do tańca porywa, dla Hucuła nie ma życia, jak na połoninie...”
Przed wojną była moda na Huculszczyznę, na huculskie, barwne kilimy, hafty i huculską, bogato zdobioną ceramikę. To był mit ludu, który zachował stare obyczaje i stare obrzędy. To była wyimaginowana miłość, niezależna od bliższego kontaktu z tym ludem.
Miłość bezinteresowna i – piękna.
23 WDH była znana, jako pomarańczarnia, od pomarańczowych chust harcerskich.
W grudniu 1937 roku pojechaliśmy na obóz narciarski do schroniska pod Howerlą,
w Czarnohorze, na Huculszczyźnie.
Po nocy spędzonej w przedziałach 3ej klasy, gdzie my - mali spaliśmy na nartach ułożonych w poprzek, na górnych pólkach, kiedy starsi wylegiwali się na plecakach ułożonych między ławkami. Wysiedliśmy na stacji w Worochcie. Było już ciemno i zimno. Mróz, śnieg i oblodzone ulice. Wędrowaliśmy przez miasteczko do kolejki wąskotorowej, używanej do transportu drewna z wyrębów w górach. Każdy z nas niósł swój plecak i drewniane narty. Nam, małym dwunastolatkom było ciężko i wlekliśmy się w ogonie kolumny maszerującej środkiem ulic. Nasz drużynowy „Zeus” był młodym nauczycielem geografii {w harcerstwie byliśmy z nim per „ty”, ale na lekcjach wszyscy uczniowie zwracali się do niego per „panie profesorze”), kazał nam iść na przedzie i nadawać tempo marszu. Obaj z Jędrusiem Witulskim - „krótkie szkraby”- nadaliśmy takie tempo, że starsi nie mogli nadążyć. Ambicja dodawała nam skrzydeł i sił. Po wielu latach zdałem sobie sprawę, że ledwie powłóczący nogami słabeusz, który nie czuje nawet specjalnego związku ze swoją grupą, postawiony na czele staje się silny i odpowiedzialny za nią, nie zawodzi, jest dzielny i potrafi dać przykład.
W nie ogrzewanych wagonikach kolejki zmarzliśmy. Już była noc, kiedy wysadzono nas na skraju lasu, przez który wspinaliśmy się oblodzonym „holwegiem”, którym drwale w tym czasie spuszczali pnie drzew. Kiedy słyszeliśmy ostrzegawczy okrzyk drwala, uskakiwaliśmy w śnieg, między stojące drzewa, a obok, koło nas pędziły z łomotem pnie, obijając się o drzewa, do najbliższej polanki na zakręcie, gdzie następny Hucuł wbijał siekierę w pień i kierował go w dół. Skostniali z zimna i bardzo zmęczeni, ale cali dotarliśmy do niedawno zbudowanego, drewnianego schroniska na porębie poniżej szczytu Howerli. Nowiutkie schronisko, niewielkie pokoje z piętrowymi łóżkami, centralne ogrzewanie i ciepła woda, kucharki przygotowujące kolację, po prostu raj. Do dziś czuję zapach świeżo ciosanego drzewa i pierzynkę ciepłego powietrza, w którą zostaliśmy otuleni. Zająłem oczywiście górne łóżko. Chciałem mieć wolną przestrzeń nad sobą. Już wtedy zaczęła się chyba rodzić moja klaustrofobia.
Mieliśmy codziennie naukę jazdy na nartach na zboczach Howerli. Wychodziliśmy zaraz po śniadaniu, a palce u nóg i rąk wyłamywał mi nieznośny ból, od którego miałem łzy w oczach. To były jakieś zaburzenia w krążeniu związane pewno z wiekiem dojrzewania. Po pewnym czasie ból ustawał i zostawała sama przyjemność jazdy na nartach. Wracaliśmy przez porębę, co przy naszym braku umiejętności było niezwykle hazardowym przedsięwzięciem. Pokonanie tego ostatniego odcinka przed powrotem do schroniska, dawało nam masochistyczną przyjemność przełamania własnego strachu.
Zaawansowani narciarze wyruszyli na parudniową wycieczkę na Pop Iwan. Potem zorganizowano narciarską „pogoń za lisem”. Nie mieliśmy jednak szans złapać lisa, którym był najlepszy narciarz w drużynie.
Wielkim przeżyciem był Nowy Rok. Ledwie zasnęliśmy w noc Sylwestrową, kiedy zbudził nas alarm i wymarsz w góry, gdzie starsi harcerze ustawili potężny stos drewna – ogromne ognisko, a cała drużyna ustawiona w czworobok wysłuchała rozkazu dziennego „Zeusa”. Śpiewaliśmy kolędy i pieśni harcerskie, a potem – z zapalonymi pochodniami w dłoniach zjechaliśmy do schroniska na zasłużony sen. Dobrze pamiętam ten zjazd, kiedy cienie układały się na śniegu w niespodziewany sposób i trzeba było zjeżdżać na elastycznych, ugiętych kolanach, bo narty uciekały w dół, albo podchodziły niemal pod gardło.
Zaledwie 30 lat wcześniej Czarnohora, to były „góry zupełnie dzikie i prawie nie dostępne”, jak o nich pisała pionierka polskiego narciarstwa Ewa Dzieduszycka.
„Wprawdzie przez Worochtę przechodziła kolej do Rumunii, ale w górach nie było mowy, o żadnych schroniskach, lub choćby zagospodarowanych kolibach... Z Worochty wyszliśmy (w góry na „ski”) o świcie. Znajomy Hucuł starał się odwieść nas od szalonego czynu: - Nie idit’y pod Hoverlu!, zawodził, tamże wowki i nied’wiedi!”
Wiele lat po dramatycznej nocy spędzonej w oblężonej przez wilki kolibie stwierdziła:
„...przeżyłam bombardowania z samolotów i byłam pod obstrzałem artyleryjskim, ale nie czułam aż tak przerażającego strachu, jak w tamtej samotnej kolibie, otoczona przez rozwścieczone bestie.”
Rok później mieliśmy obóz narciarski w Kościelisku. Zaawansowani narciarze, a wśród nich Alek, Długi, Zośka, Słoń, Czarny Jaś i Mały Tadzio, wyruszyli na wycieczkę szczytami Czerwonych Wierchów. Moje umiejętności narciarskie nie były dostateczne, żeby do nich dołączyć. Było to ostatnie zimowisko przed wojną.
Stulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1323299138432910713.post-73453469278036387982015-02-02T20:19:00.000+01:002015-02-02T20:19:18.860+01:00InwestorzyPodczas pracy w pracowni Służby Zdrowia spotkałem hazardzistę grającego na wyścigach konnych, przedstawiciela inwestora, uroczego Żyda, inżyniera Sigelberga, którego wyrzucono z partii za antysemityzm! Po wygranej na wyścigach przychodził do pracowni z koszem pełnym owoców, ciastek i wina. Po przegranej, dożywialiśmy go swoimi kanapkami, przynoszonymi na drugie śniadanie.
Kiedyś nazwał partyjnego dygnitarza „parszywym Żydem”. Zapytany na sądzie partyjnym, czy to prawda, że przed wojną prześladował Żydów, będąc kierownikiem sekcji żydowskiej w Ministerstwie Oświaty i Wyznań Religijnych? Odpowiedział naśladując żargon żydowski:
„I prawda i nie prawda. Prześladowałem, ale tylko Żydówki, młode i ładne”
Inż. Sigelberg został wyrzucony z partii za... antysemityzm (z takim nosem?)
Drugi przedstawiciel inwestora, konsultującego projekt szpitala MSW na Wołoskiej, pułkownik Gangel opowiadał nam najświeższe kawały polityczne, uprzedzając o wysokości wyroku, jaki otrzymał dowcipniś za opowiadanie kawału. Gangel był oczywiście członkiem partii.
Stulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1323299138432910713.post-84315123742644220782015-01-30T14:36:00.000+01:002015-01-30T14:36:27.922+01:00Bypass'yPo powrocie z Syrii poddałem się koronorografii i w rezultacie wylądowałem w Uniwersyteckiej Klinice w Zurychu, z zaleceniem wykonania sześciu bypass’ów. (W tym czasie lekarze w Polsce potrafili wykonać maksimum trzy bypass’y w czasie bezpiecznym, po odłączeniu pracy serca i płuc.)
Poleciałem sam. Nie chciałem narażać Ewy na stres w szpitalu, w oczekiwaniu na rezultat operacji.
W izbie przyjęć wypełniłem ankietę. W rubryce „wyznanie” napisałem Roman Catholic.
Wkrótce pojawiła się miła pani w średnim wieku, która spytała czy jestem sam, a jeśli tak – czy może zaopiekować się mną na terenie szpitala? Okazało się, że przedstawiciele różnych grup wyznaniowych pomagają samotnym chorym przybywającym do szpitala. Zaprowadziła mnie na oddział, przedstawiła siostrze oddziałowej, a dowiedziawszy się, że rano następnego dnia mam być operowany, spytała, czy może mnie odwiedzić po operacji? Wieczorem przyszedł anestezjolog, a potem chirurg i poinformowali mnie o istocie operacji.
Ewa zatelefonowała na salę pooperacyjną i od siostry dowiedziała się o przebiegu operacji.
Po całkowitym wybudzeniu i rozintubowaniu, poczułem się wspaniale – jakbym wysiadł z dusznego wagonika kolejki linowej, wyszedł na Kasprowy Wierch i zachłysnął się świeżym, pełnym tlenu powietrzem. Przy łóżku stała z kwiatkiem w ręku moja opiekunka.
Po paru dniach zatelefonowałem do Ewy, która przyleciała i spędzała całe dnie przy moim łóżku. Wkrótce zjeżdżaliśmy windą do parku szpitalnego, po którym snuły się zjawy w białych koszulach szpitalnych ciągnąc za sobą stojaki na kółkach z kroplówkami podłączonymi rurkami do tętnic udowych.
Szpital był w rozbudowie. Na tarasie trzeciego piętra (leżałem obok), było lądowisko dla helikoptera. Na 2-3 minuty przed lądowaniem, dźwigi zostawały unieruchomione, a na lądowisku o wymiarach 10x10m siadał maleńki, jednoosobowy helikopter, z przytroczoną z boku kapsułą, nadzianą leżącym chorym. W drzwiach na taras czekała już ekipa „R-ki” z łóżkiem wyposażonym w kroplówkę i różne urządzenia do ratowania życia. Po paru minutach helikopter odlatywał, a dźwigi podejmowały pracę.
W szpitalu spotkałem Polkę, która pracowała jako pielęgniarka w karetce pogotowia (w ekipie szwajcarskich karetek nie ma lekarza). Największym obciążeniem psychicznym była dla niej zasada, że w pierwszej kolejności ma zająć się tym chorym, który ma najlepszy (najdroższy), rodzaj ubezpieczenia, a nie tym, który najbardziej potrzebuje pomocy. Przeżywała bardzo ratowanie lekko rannych w pierwszej kolejności, jeśli mieli lepsze ubezpieczenie od innych, bardziej zagrożonych.
Tydzień po operacji wracaliśmy z Ewą samolotem do Warszawy. Spędziłem jeszcze 10 dni w klinice w Aninie, a po miesiącu jeździłem na rowerze po łęgach nad Liwcem, gdzie spędzaliśmy wakacje z dziećmi i Haliną, która przyleciała do nas z Londynu.
Stulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1323299138432910713.post-29017222261847899222015-01-19T12:41:00.002+01:002015-01-19T12:41:59.590+01:00ArturDrugi mąż mojej siostry Jadwigi, Żyd ze Lwowa, znalazł się w czasie wojny w ZSRR, w Odessie. Zapisał się do partii komunistycznej, pracował w jakiejś fabryce, co uwolniło go od powołania do wojska i wysłania na front. Ożenił się z córką dyrektora. Po wojnie ukończył studia historyczne na uniwersytecie i rozwiódł się, zostawiając ją z małym synkiem.
W Moskwie poznał w ambasadzie polskiej moją siostrę, ożenił się z nią i dzięki temu mógł wyemigrować z ZSRR do Polski. Po kilku latach pobytu w Polsce wyemigrował wraz z Jadwigą i jej dwoma synami z pierwszego małżeństwa, do Izraela, gdzie również pracował, jako historyk. Rozwiódł się z moją siostrą i ożenił z „sabrą” tj miejscową Żydówką, z kilkoma dziećmi. W ten sposób ugruntował w Izraelu swoją pozycję „prawdziwego” Żyda.
Stulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1323299138432910713.post-55414850485846585242014-10-13T09:22:00.000+02:002014-10-13T09:22:16.060+02:00Ratunek przed sowietami przyszedł z ALPo rozwiązaniu Oddziału na Lubelszczyźnie, znaleźliśmy się wraz z kilkoma kolegami w schronisku dla byłych partyzantów AK, zorganizowanym w Otwocku przez RGO (Rada Główna Opiekuńcza – oficjalnie działająca pod okupacją niemiecką organizacja społeczna), czekając na możliwość przedostania się przez Wisłę, do Powstania. Pewnego dnia odwiedził nas patrol MO (Milicji Obywatelskiej), właśnie powołanej przez władze komunistyczne policji. Jeden z milicjantów, były partyzant AL, okazał się moim kolegą z fabryki Steyr-Daimler-Puch w Warszawie, gdzie pracował na sąsiedniej tokarce. Uprzedził mnie, że w nocy wszyscy rezydenci schroniska zostaną „zwinięci” przez Urząd Bezpieczeństwa. Uprzedził, żebym był ostrożny, bo UB ma wśród nas swoich ludzi. W ten sposób ocalił mnie przed gułagiem. Okazało się, że aresztowanych przewieziono do obozu w Rembertowie, skąd NKWD wywoziło byłych partyzantów do ZSRR. Potwierdził to, po wielu latach, mój kolega ze studiów architekt Balicki, zwany przez przyjaciół „Ziutkiem”, który był żołnierzem Dywersji II Okręgu „Obroża” AK i złapany do obozu w Rembertowie, spędził 2 lata w gułagu sowieckim.
Stulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1323299138432910713.post-81582329278648161652014-10-10T15:24:00.000+02:002014-10-10T15:24:03.577+02:00Głupi ma szczęścieByła piękna wiosna 1944. Urwałem się z pracy w niemieckiej fabryce zbrojeniowej w Warszawie i razem z Jędrkiem, Witkiem i Stasiem wyruszyłem z kwatery w majątku Konary pod Radomiem do „lasu” walczyć z bronią w ręku, jak przystało na dzielnych Polaków. Byliśmy naiwnymi chłopakami, którzy ledwo pokończyli 18 lat i wydawało się nam, że nie przystoi nam już dłużej gnuśnieć w konspiracji.
Wąs sypał się pod nosem. Fryzjer przy goleniu zapytał: „czy wąsy taż szanownemu panu zgolić, bo chyba zeszłą razą ich pan nie zgolił?”, a ja przecież tę oznakę męskości hodowałem od roku. Powiedziałem: „gól pan” i nigdy już wąsów nie zapuściłem.
Ruszyliśmy w drogę, żeby zameldować się w leśniczówce w Wilkołazie pod Lublinem. Wsiedliśmy do pociągu ubrani w kurtki, w długich butach z cholewami, z kocami. Pasażerowie dobrotliwie dopytywali się: „panowie na manewry?” Ja pod skórzaną kurtką miałem sukienną kurtkę polskiego munduru z naszytymi przez moją siostrę Halinę dystynkcjami kaprala podchorążego. W chlebaku stukały dwie „sidolówki” - granaty zaczepne podziemnej produkcji – prezent od niej „na dobry początek”.
Tak było! W pociągu duszno, zaduch niemytych ciał, przepoconych ubrań i zjełczałego masła na włosach wiejskich dziewuch. Niedobrze się nam robiło. Wysiedliśmy w Rozwadowie, gdzie mieliśmy przesiąść się na pociąg do Lublina. Odetchnęliśmy z ulgą. Świeciło słońce, a lekki wiaterek zdmuchnął z nas zaduch zatłoczonego pociągu. I wtedy zobaczyliśmy, że cała stacja kolejowa obstawiona jest żandarmami z psami na smyczach i automatami gotowymi do strzału. Obława! Nie mieliśmy szans, ale z sąsiedniego toru na tym samym peronie odjeżdżał pociąg do Sandomierza, skąd właśnie przyjechaliśmy. Udało się nam wskoczyć w biegu do ostatniego wagonu i tylko usłyszeliśmy serię z automatu. Niemcy chcieli zatrzymać pociąg. Nie w ciemię bity maszynista zamiast tego dodał pary i wywiózł nas na trasę. Udało się!
W Sandomierzu wysiedliśmy i zaczęliśmy zastanawiać się co dalej? Przypomniałem sobie, że szwagier Kiry Henryk Skórko jest w Dwikozach kierownikiem produkcji w fabryce produkującej marmoladę dla Wehrmachtu. Zadekowałem swoich towarzyszy w gęstych krzakach, a sam poszedłem na wartownię i kazałem dyżurnemu Werkschutzowi zaprowadzić się do Henryka. Uściskaliśmy się, a wieczorem, kiedy się ściemniło, sprowadziliśmy chłopaków przez dziurę w ogrodzeniu do gabinetu Henryka. Sekretarka nikogo tam nie wpuszczała, przynosiła nam jedzenie ze stołówki fabrycznej, a Werkschutze pilnowali naszego bezpieczeństwa. Wylegiwaliśmy się na podłodze, oczekując na kontakt, który załatwiał nam zaangażowany w miejscową konspiracje Henryk.
Po dwóch dobach wyleźliśmy przez tą samą dziurę w ogrodzeniu i dotarliśmy z przewodnikiem do Zawichostu, gdzie księżycową, jasną nocą przeprawiono nas pychówką na drugą stronę Wisły i ulokowano nas po dwóch na kwaterach w Radomyślu nad Sanem. Byliśmy przyjmowani jak weterani w drodze na pole bitwy. Przez następne parę dni piliśmy bimber z ludźmi z miejscowej placówki nabierając wiary we własną tężyznę i swoją dziarską dorosłość.
Pogoda była pod psem W czasie burzy piorun zapalił pobliską chałupę. Z głową pełną pijackiej fantazji zorganizowałem akcję gaszenia pożaru. Zalewałem wodą podawaną mi w wiadrach na drabinę. Chwiałem się na tej drabinie, ogień osmalał mi brwi i rzęsy. Zapomniałem, że w przytroczonym do pasa chlebaku mam granaty. Pożar został ugaszony, a granaty, jak widać nie wybuchły.
Przez kilka dni wędrowaliśmy bocznymi drogami na wschód, uzbrojeni w stary rewolwer Smith&Weston z pięcioma nabojami, przedzierając się przez wsie zamieszkane przez komunistów z AL. Pytaliśmy o drogę podając odwrotne kierunki, żeby zmylić ewentualną pogoń. Jedną noc spędziliśmy pod ziemią, w wąskich korytarzach lokalnej kopalni kamienia wapiennego, w samym sercu terenów komunistycznych. Wiedzieliśmy, że złapani przez nich zostaniemy zastrzeleni. Znów się udało.
Ostatni odcinek przed Wilkołazem przejechaliśmy w charakterze pomocników palaczy na dwóch parowozach poprzedzanych przez platformę z piaskiem, która służyła jako zabezpieczenie przed minami na trasie. W połowie drogi zatrzymali nas żołnierze z Wehrmachtu, którzy załadowali na platformę jakieś worki. Jeden worek rozpruł się i wyleciały z niego szczątki żołnierza, który prawdopodobnie został rozerwany przez minę.
Dotarliśmy do Oddziału i zameldowaliśmy się „Cichemu”. Dostaliśmy przydział do 3-go plutonu szkolącego przyszłych dowódców AL. Pytaliśmy o drogę podając odwrotne kierunki, żeby zmylić ewentualną pogoń. Jedną noc spędziliśmy pod ziemią, w wąskich korytarzach lokalnej kopalni kamienia wapiennego, w samym sercu terenów komunistycznych. Wiedzieliśmy, że złapani przez nich zostaniemy zastrzeleni. Znów się udało..Stulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1323299138432910713.post-74939547148228474132014-10-08T16:02:00.001+02:002014-10-08T16:02:03.092+02:00HerbW roku 1956, w stopniu kapitana, po przeszło sześcioletniej służbie, zostałem wreszcie zwolniony z wojska. Zgodnie z „procedurą” odwiedzałem kolejno lekarzy wszystkich specjalności. Na drzwiach jednego z gabinetów zobaczyłem tabliczkę: kpt. Bogusławski, lekarz neurolog. Wszedłem i przedstawiłem się: kapitan Bogusławski, architekt. Lekarz spytał: „A jakiego pan jest herbu?” „Korab” – odpowiedziałem. „No to nie jesteśmy kuzynami, bo ja jestem Jastrzębiec”. Trochę dziwna rozmowa w czasach komuny. Po krótkiej wymianie poglądów na temat Ludowego Wojska Polskiego spytał: „Jak się pan teraz czuje?”. „Świetnie – odpowiedziałem – bo idę do cywila”. „I nic panu nie jest?” „Nie, z wyjątkiem tego, że jak w kasynie oficerskim patrzę na te mordy wokół, to robi mi się niedobrze”. „Od razu?” „Nie, mniej więcej po godzinie”. Otrzymałem skierowanie na sondę żołądka. Okazało się, że mam owrzodzenie opuszki dwunastnicy. Przy następnej wizycie spytałem: „Skąd pan wiedział, że cos u mnie jest nie w porządku?” Powiedział: „Ma pan budowę nerwicowca i 6 lat przymusowej służby w wojsku musiało wpłynąć na pana zdrowie.
Po pewnym czasie choroba rozwinęła się i przeleżałem kilka tygodni w łóżku. Leków na chorobę wrzodową dwunastnicy nie było. Mój organizm na choroby reaguje snem, więc jak lekarz zalecił mi leżeć i spać, nie było z tym problemu, tym bardziej, że zapisał mi jakieś środki nasenne, a dietę sprowadzić do jednej szklanki gotowanego mleka z jednym surowym żółtkiem, rozcieńczyć to wodą i pić po szklance takiej lury kilka razy dziennie. Przespałem miesiąc, budząc się tylko na popijanie rozwodnionego mleka i wizyty w łazience. Pomogło! Potem, przez kilka lat starałem się żyć na mleku i przetworach mlecznych. Dopiero dwuletni pobyt w Anglii, gdzie prowadziłem bardzo regularny tryb życia pracując, jako architekt w GLC sprawił, że ustąpiły wszystkie dolegliwości fizyczne, łącznie z bólami reumatycznymi i leczonym stanem zapalnym zatok.
Stulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1323299138432910713.post-75954386121600888172014-10-06T09:56:00.000+02:002014-10-06T09:57:30.361+02:00Pocałunek ŻyciaZgrupowania partyzanckie miały swoje leśne bazy. Dla Ponurego i Nurta w Górach Świętokrzyskich bazą był las na Wykusie koło Wąchocka. Nasz oddział operował na Lubelszczyźnie, gdzie nie sposób byłoby utrzymać taką bazę. Wiedliśmy więc życie nomadów, zmieniając m.p. co noc i klucząc tak, ażeby zmylić ewentualnych szpicli i donosicieli. Było nas już 120, mieliśmy cztery wozy taboru. Większość partyzantów, to byli chłopcy z pobliskich wsi i małych miasteczek. Nas czterech było z Warszawy.
Najważniejszą zasadą partyzanta było: nie dać się zabić, a my czterej postępowaliśmy tak, jakbyśmy chcieli, żeby nas zabito. Jeszcze w pociągu, w drodze „do lasu” ludzie pytali nas:
„a panowie to na manewry?” Młode, rozwichrzone głowy osiemnastoletnich chłopców, gorące serca i nadmiar (a może brak?) wyobraźni sprawiały, że wbrew zdrowemu rozsądkowi i prawdopodobieństwu udawało nam się prześlizgiwać szczęśliwie przez meandry wojennych dróg. Nikt już nie pamięta, ilu młodym zapaleńcom się to nie udawało.
Sienkiewiczowskie marzenia o „mołojeckiej sławie” i ciekawość przygody ładowały w nas adrenalinę. Każdy chciał budować swój durny mit dzielnego żołnierza i twardego mężczyzny.
Zarost ledwie sypał się nam na brody, a papierosy i bimber oznaczały dojrzałość. Marzyły się nam bitwy i nasze bohaterstwo podziwiane przez piękne dziewczyny.
Walka w partyzantce trwa krótko, trzeba uderzyć i uciekać, ciągle uciekać, a życie żołnierza na wojnie jest wbrew pozorom monotonne i nudne. Ciągłe marsze i wyczekiwanie.
My obaj z Andrzejem, po nocnym marszu, zamiast kłaść się spać na „materacu” z połamanych, młodych gałązek i czekać, aż promienie słońca przedrą się przez liście i rozgrzeją nasze zziębnięte chłodną nocą kości, zgłosiliśmy się na „pościgówkę” po żywność dla oddziału. Chcieliśmy się rozerwać i podjeść sobie trochę.
Kazaliśmy załadować na podwodę masło i śmietanę przygotowane dla Niemców na „kontyngent”. Nasze wciąż jeszcze dziecinne buzie budziły chyba matczyne uczucia u gospodyń wiejskich. Okazywano nam sympatię, z domieszką dobrotliwego podziwu, I tu, uśmiechnięta gospodyni przygotowała jajecznicę, pajdy chleba z masłem i gorące mleko. Brzuchy miło się nam zaokrągliły i błogie ciepło rozlało się po całym ciele. Rozpalony piec kuchenny promieniował. Zaczynało świtać.Już mieliśmy odjeżdżać, kiedy z za zakrętu w głębokim, ciemnym jarze, ukazały się furmanki z wojskiem. Żołnierze mieli szare, lotnicze niemieckie mundury i w pierwszej chwili pomyśleliśmy, że to jakiś oddział partyzancki. Było jeszcze szaro, ale po chwili zorientowaliśmy się, że to Niemcy. Zaczęliśmy się wdrapywać po zboczu na koronę jaru, a zaspani Niemcy otworzyli chaotyczny ogień w naszym kierunku. Na górze wpadliśmy w nie zżęte jeszcze, na szczęście, zboże i na wpół zgięci pobiegliśmy w stronę lasu. Niemcy wystawili rkm, ale kule zmieniały trasę na źdźbłach zboża i nie docierały do nas. Złapały nas za to „kolki” w nażartych brzuchach, jednak strach był silniejszy. Dopadliśmy lasu, dokąd Niemcy nie zdecydowali się nas gonić i padliśmy półżywi na polance usłanej kwitnącymi konwaliami. Było cicho i spokojnie. Zasnęliśmy, zmęczeni. Słońce już świeciło, kiedy obudził mnie szorstki język krowy, która stała nade mną i lizała mnie po twarzy. Głowa pękała z bólu. Ledwie dobudziłem Andrzeja. Zatruliśmy się zapachem konwalii. Gdyby nie krowa, pewno nie obudzilibyśmy się wcale.
Stulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1323299138432910713.post-53754369069537529712014-10-01T19:39:00.004+02:002014-10-06T09:52:18.618+02:00Ptaszek z baobabuW Lagos, w biurze Mosesa Osobu pracowała przez pewien czas architekt kurdyjskiego pochodzenia., żona Niemca, który budował linię telefoniczną przez kraj Ibo.
Podszedł do niego stary Nigeryjczyk i zapytał: „Co wy tu stawiacie?”
Niemiec odpowiedział: „Linię telefoniczną.”
„A co to jest telefon?”
„Jakbyś chciał powiedzieć żonie, żeby ci coś przyniosła, na przykład banana, wodę i chleb, to możesz znaleźć miejsce gdzie jest aparat telefoniczny, wykręcić tarczką odpowiedni numer i twoja żona, jeśli będzie w pobliżu swojego aparatu telefonicznego i usłyszy dzwonek, to podniesie słuchawkę, a ty powiesz jej, czego potrzebujesz.”
„A jak jej nie będzie koło tego telefonu?”
„To nie będziesz mógł jej tego powiedzieć.”
„To po co nam takie urządzenie? Jak będę chciał coś powiedzieć swojej żonie, to wyślę do niej ptaszka. Pokażę ci to.”
Kucnął pod baobabem, przyłożył na chwilę obie dłonie do głowy i powiedział: „Ona tu zaraz przyjdzie.”
Po 15 minutach przychodzi stara kobieta i mówi: „Co ci do głowy strzeliło? Po co ci banan, woda i chleb?”
Pytanie jest: po co Nigeryjczykom telefony?Stulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1323299138432910713.post-2520052141663374122014-09-29T08:15:00.000+02:002014-09-29T08:15:18.205+02:00ZnachorPo powrocie z kontraktów w Azji i Afryce postanowiliśmy ustatkować się i wypoczywać zakotwiczeni na wsi, we własnej chałupie. Po dłuższych poszukiwaniach udało się nam znaleźć w Woli Szydłowieckiej na skraju Puszczy Bolimowskiej opuszczone gospodarstwo po zmarłym wiejskim kowalu, który w swojej zagrodzie pracował w drewnianej, kurnej kuźni.
Poznaliśmy tam prostych, niewykształconych, ale czasem ciekawych ludzi, których obdarzaliśmy szacunkiem i prowadziliśmy z nimi długie rozmowy. Jednym z nich był blacharz,który montował nam rynny na chałupie. Na miejscu wymierzył co było trzeba i po paru dniach zajechał do nas na stareńkim motorowerze Sachsa, z doczepioną, dwukołową przyczepką rowerową własnej roboty, a na niej przywiózł wykonane w swoim warsztacie długie rynny blaszane. Wszystko pasowało, byliśmy zaskoczeni precyzją i przemyślnością tego prostego człowieka.
Opowiadał nam, że był uważany w okolicy za znachora i pomimo jego protestów, ludzie przychodzili do niego po porady.
Zaczęło się od tego, że miał chore stopy, które bolały go, pociły się okrutnie i śmierdziały tak, że trudno było wytrzymać!
Kiedyś, krył dach blachą cynkową podczas deszczu. Zdjął buty, żeby się nie poślizgnąć i łaził po tej blasze na bosaka. Od tej pory nogi przestały mu się pocić i już nie śmierdziały. Sąsiadowi, który cierpiał na podobną przypadłość poradził, żeby włożył kawał blachy cynkowej do dużej miednicy i zaczął w niej moczyć nogi, pocierając stopami o blachę. Sąsiad został wyleczony i wtedy – zaczęło się. Nikt nie chciał wierzyć, że to był przypadek, że nie posiada żadnej tajemnej wiedzy, że nie jest znachorem. Jednakże dawał ludziom różne rady, co czasem skutkowało, a wyleczeni ludzie rozpowiadali o talentach blacharza – znachora.
Stulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1323299138432910713.post-85056196587926939112014-09-26T09:37:00.000+02:002014-09-26T09:37:04.926+02:00Błogosławione pokrzywyWędrowaliśmy z Włodkiem przez Gorce i Pieniny. Żona Włodka, Danusia z małym Jackiem zamieszkała w jakiejś chałupie, w Rabce. Ja przyjechałem do nich na parę dni, żeby z Włodkiem powłóczyć się po górach. W powrotnej drodze, przy zejściu z Trzech Koron do Czorsztyna w deszczu, przy chłodnych podmuchach wiatru, moje kolana obciążone parogodzinnym, nieustannym schodzeniu w dół spuchły i rozbolały. Nocowaliśmy po drodze do Rabki w jednej z ostatnich, podszytych wiatrem kurnych chat we wsi Maniowy nad Dunajcem. Rano – z trudem powłóczyłem nogami. Kiedy dotarliśmy do Rabki, gospodyni wzięła mnie pod opiekę. Przyniosła naręcze świeżych pokrzyw i powiedziała: „Zbijcie całe nogi tymi pokrzywami. Zostawcie włoski z pokrzyw przez kwadrans – niech się jad pokrzywy weżre wam w ciało, a potem zetrzyjcie je z nóg i przykryjcie się ciepło.” Po tym zabiegu dostałem dreszczy i wysokiej gorączki. Rano – kolana były zdrowe. Wstałem i… zatoczyłem się na ścianę. Nie miałem siły utrzymać się na nogach bez opierania o ścianę. Kuracja była ostra, ale okazała się skuteczna.
Potem, przez wiele lat stosowałem obijanie pokrzywą obolałych stawów, kiedy czułem taką potrzebę. Zawsze działało.
W biurze, na Królewskiej, nasza kreślarka Lidzia zrywała rano nad Wisłą świeże pokrzywy i w pracowni, za drewnianą szafą, dziewczyny z Ewą na czele tłukły mnie po ramionach, które najczęściej mi dokuczały.Stulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1323299138432910713.post-64772763580292460772014-09-24T13:57:00.000+02:002014-09-24T13:57:53.300+02:00ŻmijeBył rok 1952. Już od paru lat byłem oficerem na służbie komuny w „Ludowym Wojsku Polskim”. Nadszedł długo oczekiwany urlop i ochoczo zrzuciłem mundur. Wędrowaliśmy z przyjaciółmi górami, z Wisły, na wschód.
W Krynicy zostaliśmy sami z Anną; Brutalny, prostacki świat wojska wydawał się odległy i nie realny. Było cudownie!
Po nocach spędzonych w prymitywie górskich chat i schronisk, wykąpani w krystalicznie czystej wodzie Popradu w Muszynie, zanocowaliśmy na prywatnej kwaterze, w czystej pościeli, na miękkim łóżku, żeby następnego dnia znów zanurzyć się w surowym świecie gór.
Po paru dniach znaleźliśmy się w Bieszczadach. W Komańczy spotkaliśmy kilka osób, które też zapragnęły poznać smak przygody na tym opuszczonym przez ludzi, zdziczałym, wydawało się, że zapomnianym przez wszystkich zakątku, u zbiegu granic ZSRR i Czechosłowacji, gdzie stałymi mieszkańcami byli tylko żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza.
W naszej grupie „łazików” znajdował się młody człowiek, który w czasie wojny pracował w Bieszczadach przy wyrębie lasów.
Drewno stawiane w „metry” (1x1x1m), było siedliskiem żmij, a te przy załadunku na transport, często kąsały ręce robotników leśnych przygotowanych jednak na takie wydarzenia.
Każdy z nich miał za pasem drewniane widełki – do przygwożdżenia żmii do ziemi, nóż i kawałek chleba. Należało żmiję uchwycić poniżej głowy, naciąć ostrożnie skórę i ściągnąć podskórną warstwę tłuszczu. Potem – zjeść ten tłuszcz z chlebem. Antidotum zawarte w tłuszczu żmii neutralizowało działanie jadu. Trudność polegała na zręcznym złapaniu tego gada, który właśnie ukąsił i zdjęcie tłuszczu tak, żeby nie „zafarbował” krwią żmii.
Rozmawiałem później z wieloma lekarzami na temat tej „kuracji”. Żaden z nich o tym nie słyszał.
Dni mijały, urlop się kończył. Trzeba było wracać do Warszawy, do kieratu codziennych obowiązków i zajęć. Zostały tylko wspomnienia niczym nie skrępowanej swobody.
Stulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1323299138432910713.post-41553275517208183312014-09-22T13:53:00.000+02:002014-09-22T13:53:17.203+02:00MalariaPrzyleciałem do Lagos z Yoli. Z suchego żaru pieca hartowniczego, do wilgotnego upału łaźni,
gdzie przy temperaturze +39◦C i 100% wilgotności para buchała z ust.
Lagos było nazywane przez angielskich kolonizatorów „grobem białego człowieka”.
Na szczęście, w drugiej połowie XX wieku korzystaliśmy już z klimatyzacji i leków przeciwmalarycznych, które wprawdzie nie zapobiegały chorobie, ale osłabiały jej przebieg.
Po krótkiej, rutynowej awanturze na lotnisku, z rojem taksówkarzy usiłujących wyrwać mi z ręki torbę i wepchnąć mnie do swojej taksówki i po ustaleniu ceny za kurs ruszyłem do biura Mosesa, a potem do hotelu na wyspie Ikoyi, gdzie wśród kilku polskich architektów zatrudnionych przez rząd nigeryjski mieszkał Wiesław Żochowski, ze swoją kochaną żoną Lucynką. Zajmowali tylko jeden pokój, ale mieli pełne utrzymanie, za które nie musieli płacić, a rząd nie musiał wynajmować dla nich domu. Obie strony były szczęśliwe.
Hotel stał w pobliżu pięknego parku pełnego przedziwnych, kolorowych krabów żyjących w norkach, a nie w morzu – jak te brązowo szare, które znaliśmy z plaż. Jaskrawo czerwone, błękitne i zielone kraby, ślizgające się bokiem pomiędzy jamkami wyrytymi w ziemi przypominały ruchome, śmigające po szarym gruncie kwiaty.
Kraby morskie budziły we mnie wstręt od czasu, kiedy wędrując wzdłuż morza pustą plażą zobaczyłem czarnego trupa, któremu z rozbitej czaszki wypełzały dwa bure kraby. Murzyni przechodzący obok nie zwracali na tego trupa uwagi, a ja czym prędzej wróciłem na plażę pełną ludzi wypoczywających pod daszkami z liści palmowych, gdzie wróciłem do równowagi po tym obrzydliwym widoku.
W hotelu Ikoyi zatrzymałem się też kilka tygodni wcześniej. Wyłączono wtedy prąd („no NEPA”) i przestała działać klimatyzacja. W klimatyzowanych pokojach hotelowych nie było moskitier nad łóżkami, a mnie było duszno w nocy, więc otworzyłem okno. Pewno wtedy ukąsiła mnie komarzyca zakażona malarią.
Teraz stałem pod gorącym natryskiem i trzęsła mną zimnica. Skojarzyłem napad dreszczy z moim poprzednim pobytem w hotelu w okresie, który odpowiadał cyklowi rozwoju malarii w organizmie człowieka.
Następnego dnia miałem lecieć na drugi koniec Nigerii, na wschód od Yoli – do Maiduguri.
Malaria zaatakowała mój żołądek. Dostałem silnego rozstroju i wlazłem do samolotu powłócząc nogami. Czekał mnie lot w głąb Afryki – 1.300 kilometrów, do nieznanego mi zupełnie miasta.
Półżywy odszukałem Stasia Sikorskiego, architekta Maiduguri, który zaprowadził mnie do apteki, a tam czarny aptekarz z lekarskimi słuchawkami na szyi chciał mnie koniecznie zbadać.
Był już sobotni wieczór i nikt w weekend nie pracował. Rano Sikorski skontaktował mnie z lekarką, Angielką, która chciała w poniedziałek pobrać mi krew i dać do badania na obecność parazytów malarii. Poprosiłem, żeby zaczęła mnie leczyć na moją odpowiedzialność.
Znalazłem się w sali opatrunkowej w szpitalu, otrzymałem zastrzyk i kroplówkę. Leżałem pod kroplówką sam, w pustej sali. W szpitalu była tylko jedna pielęgniarka dyżurna zajęta (?) innymi chorymi.
Obserwowałem miłosne igraszki owadów na suficie, kiedy zerwała się burza. Zgasło światło, błyskawice i grzmoty, a podmuch wiatru wywalił okno i wszystko zaczęło fruwać w powietrzu. Ja sam – „Łazarz” pod kroplówką.
Scena była, jak w Piekle Dantego. Zacząłem się śmiać. Przybiegła czarna siostra przerażona, była pewna, że biały zwariował!
Jak ucichła burza, a ja już miałem trzy butelki soli fizjologicznej w żyłach, kazałem zawołać taksówkę i pojechałem do hotelu. Rano ledwie wlazłem po schodkach do samolotu. Czekało mnie jeszcze 700 kilometrów lotu do Yoli, gdzie na lotnisku czekał kierowca Garba, który zawiózł mnie do domu. Pod opieką Ewy przeleżałem parę dni i wyzdrowiałem.
Jeszcze przez kilka lat, już w Polsce, miałem nawroty ataków, kiedy byłem zmęczony, zestresowany, albo po prostu osłabiony. Powiedziano mi, że do końca życia nie powinienem przekazywać krwi, a przy każdym poważniejszym zabiegu mam informować chirurga o przebytej malarii.
Na szczęście ani Ewa, ani dzieci nie zachorowały na malarię.
Stulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1323299138432910713.post-9142568237545781872014-07-03T14:43:00.000+02:002014-07-03T14:43:13.799+02:00Znów onlinePo trzech latach udało mi się wreszcie przypomnieć dane do logowania!!!
Tata coraz bliżej tytułowej setki, więc do dzieła. Od poniedziałku nowe posty.
Miłego czytania!Stulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1323299138432910713.post-55464856326179046832011-04-12T21:23:00.002+02:002011-04-12T21:26:57.007+02:00<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjAXa2LXexA8JfH0O5k9lY81qPlSZAToDGanxbyg_cwoe0wfBD5TWVh9b_DWVVi3-tz0LIb97swtyDizw0RynzOcVUW1RDXuucQTccl_de-DCCGI9P25QVhvWc0nvS5kkqg1zLst6fxXbo/s1600/Bamian+7.jpg"><img style="float:right; margin:0 0 10px 10px;cursor:pointer; cursor:hand;width: 268px; height: 400px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjAXa2LXexA8JfH0O5k9lY81qPlSZAToDGanxbyg_cwoe0wfBD5TWVh9b_DWVVi3-tz0LIb97swtyDizw0RynzOcVUW1RDXuucQTccl_de-DCCGI9P25QVhvWc0nvS5kkqg1zLst6fxXbo/s400/Bamian+7.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5594780647571601554" /></a><br />Afganistan to Ariana, kolebka Ariów, którzy stąd wyruszyli do Indii i Europy, a także źródło monoteizmu Zaratustry i miejsce transformacji nauki Buddy w religię. To kraj kultury greko-baktryjskiej zaszczepionej przez Aleksandra Wielkiego. To miejsce na Jedwabnym Szlaku podbijane i niszczone przez Scytów, Kuszanów, Hunnów i Mongołów, a potem opanowane przez muzułmańskich Arabów. Wreszcie, to teren starcia interesów Anglików, strzegących zachodniego pogranicza Indii i Rosjan pragnących dostępu do ciepłych mórz, przez krainę Baluchistanu.<br /><br />W Muzeum Wojen Imperialnych w Lambeth jest fryz pod sufitem z napisem: „W trzech wojnach afgańskich zginęło więcej żołnierzy brytyjskich, niż we wszystkich innych wojnach Imperium Brytyjskiego.” (W czasie naszego pobytu w Kabulu tylko kilka ulic i placów miało nazwę. Najważniejszą ulicą była Jadaah Maiwan – na pamiątkę klęski brytyjskiej brygady, ewakuującej się do Indii po ekspedycji karnej.)<br /><br />W 2003 roku opublikowano w USA zdumiewające wyniki badań genetycznych na ludziach z terenu Eurazji: od morza Kaspijskiego do Pacyfiku. Okazało się, że żyje tam 16 milionów – 34 generacje potomków wspólnego protoplasty, którym prawdopodobnie był Dżyngis Chan, lub jeden z jego przodków. Tylko jedna grupa – Afgańskich Hazarów – znajdowała się na uboczu, ale tam Dżyngis Chan przebywał przez ponad rok, przed powrotem do właściwej Centralnej Azji. Dżyngis Chan otrzymywał młode i piękne branki, którymi obdarowywał swoich wojowników, wraz z zaszczepionymi swoimi genami! (Wg „Genghis Khan” – John Man)Stulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1323299138432910713.post-43524416295749443922011-04-12T21:16:00.002+02:002011-04-12T21:22:38.197+02:00WYDARZENIA<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjoPypNBxAMEaI2Hup85K7WeosPAOaOZ6ABPP_TES-Z4GVYr5-jxJ8Ye4fyBpFCaIvlOKcTjahqXCSlCcYgOyQkjndnJVTlBxpw0-cK0I28zgxjWmpoLO9uS-DAn9mTpAkKVvOg0n4d31U/s1600/Centrum+Kabulu.jpg"><img style="float:right; margin:0 0 10px 10px;cursor:pointer; cursor:hand;width: 400px; height: 259px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjoPypNBxAMEaI2Hup85K7WeosPAOaOZ6ABPP_TES-Z4GVYr5-jxJ8Ye4fyBpFCaIvlOKcTjahqXCSlCcYgOyQkjndnJVTlBxpw0-cK0I28zgxjWmpoLO9uS-DAn9mTpAkKVvOg0n4d31U/s400/Centrum+Kabulu.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5594779485641073234" /></a><br />Premier Daud usiłował prowadzić politykę równowagi. Organizację lotnictwa cywilnego przekazał Amerykanom, którzy powołali afgańskie linie lotnicze Ariana. Policją zajmowali się Niemcy, a wojskiem – Rosjanie. NB Polacy zaopatrywali wojsko w mundury i buty. Ta polityka równowagi nie na wiele się zdała, bo Sowieci szkoląc kadrę oficerska u siebie, w ZSRR skutecznie ją indoktrynowali sprawiając, że komuniści opanowali armię afgańską. Daud w czasie rewolucji został zastrzelony przez własną ochronę. <br /><br />Sowieci, przygotowując się do przyszłej inwazji „podarowali” Afganom wojskowy szpital na 1000 łóżek, co było nie proporcjonalne do skali potrzeb armii afgańskiej<br /><br />Zastępcą komendanta tego szpitala (a w rzeczywistości szefem), był generał sowiecki – profesor kardiologii z uniwersytetu w Leningradzie. Jego żona była tłumaczką poezji francuskiej. Podczas kolacji u nas w domu generał zapytał: „Proszę mi szczerze powiedzieć, co u was w Polsce ludzie myślą o Stalinie?” Odpowiedziałem krótko: „To samo, co o Hitlerze”. Był zaskoczony. Nie zostaliśmy zaproszeni na rewizytę.<br /><br />Roczny Michał ciężko zachorował na zapalenie płuc. Odwiedzała go po zmierzchu, w wielkiej tajemnicy lekarz - pediatra, żona oficera sowieckiego, który czekając na nią chodził po sąsiednich uliczkach, ale nie odważył się wejść do naszego mieszkania. Ta Rosjanka okazała się świetną i skuteczną lekarką. Chcieliśmy się jej jakoś odwdzięczyć, ale poprosiła, żeby jej nie odwiedzać i zapomnieć o niej. Polacy traktowani byli przez władze sowiecki, jako element obcy, politycznie nie pewny (i słusznie!)<br /> <br />W naszym mieszkaniu w Kabulu koczowali przez kilka dni polscy himalaiści powracający po wyprawie z Nepalu. Ambasador PRL nie tylko odmówił im prawa zatrzymania się na terenie ambasady, ponieważ kilku z nich było chorych(!), ale polecił zamknąć toaletę na czas rozmów w ambasadzie. Naszym dzieciom i nam było miło gościć tych wspaniałych ludzi, którzy w powrotnej drodze byli wymęczeni, schorowani, a czasem skłóceni – wyczerpani trudami wyprawy i niczym nie przypominali tych pełnych zapału i entuzjazmu, energicznych młodych ludzi, którzy wyruszali na podbój Himalajów.<br /> <br />Dzięki jedynemu w Afganistanie chrześcijańskiemu kapłanowi księdzu Panigatti mieliśmy okazję poznać komunę Dzieci Boga, która, jak się później okazało, stanowiła ogniwo na szlaku przemytu narkotyków z Indii do Europy. Ksiądz Panigatti był piątym, najmłodszym synem w ubogiej, wiejskiej rodzinie włoskiej. Jego ojciec i czterech braci należało do partii komunistycznej. On sam został wychowany przez matkę w duchu wiary i znalazł się w seminarium duchownym w Belgii. Przed wyświęceniem jego ojciec miał zostać sekretarzem miejscowej jaczejki. Matka zaprotestowała: „Nie możesz mu tego zrobić!” Ojciec na razie zrezygnował. Ksiądz pokazał nam zdjęcie całej komórki partyjnej z dedykacją i najlepszymi życzeniami od wszystkich jej członków.<br /><br />Rewolucja w Kabulu trwała trzy dni, ale działania ominęły Mikrorejon – nasze osiedle.<br /><br />Wiedziałem, że wkrótce komuniści, a z nimi Sowieci dojdą do władzy, więc postanowiłem nie przedłużać kontraktu. Myślałem o pracy w Iranie, albo w Singapore – najbardziej dynamicznie rozbudowujących się w tym czasie rejonach. Niespodziewanie otrzymałem propozycję z Belgii na kontrakt w Nigerii. Wyjeżdżając powiedziałem szefowi – Karimowi:<br /><br />„Niedługo będą tu komuniści, a potem Sowieci” Odpowiedział: „To niemożliwe, my jesteśmy muzułmanie, komuniści nie mają u nas szans.” Parę tygodni później Karim uciekł z rodziną do Pakistanu, a stamtąd emigrował do USA, gdzie będąc architektem ze studiami doktoranckimi zaczął pracować, jako sprzątacz w renomowanym biurze architektonicznym,. Po paru miesiącach, kiedy szukano kreślarza powiedział, że jest kreślarzem i awansował. Pół roku później szukano architekta do pilnego zadania. Przyznał się, że jest architektem i zaczął projektować. Wkrótce okazało się, że biuro otrzymało zlecenie z Arabii Saudyjskiej, gdzie jako muzułmanin był mile widziany i zaczął tam reprezentować firmę. Po roku od czasu zatrudnienia w charakterze sprzątacza awansował na senior partnera – udziałowca firmy. Kiedy dowiedział się, że jeden z zatrudnionych tam architektów jest Polakiem i wraca do Polski, poprosił go, żeby przekazał mi wiadomość, że miałem rację! Sowieci mocno usadowili się w Afganistanie.Stulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1323299138432910713.post-10375326613515378862010-07-30T13:18:00.003+02:002011-04-15T10:51:01.491+02:00ZAGROŻENIA<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhLlwiQlgdswkh77eHsyUVlMO9jKwhpGiZy_UN9_4kh6KU_CtA-ZC4JsZkl1_SPExT_tbRnqa1yJqUMPYB645XDp4fvEucnscGgphX7XQvptFhMUytfozcRGZ0bE72o7L_NjJtpa92KxvM/s1600/Kabul+5.jpg"><img style="float:right; margin:0 0 10px 10px;cursor:pointer; cursor:hand;width: 400px; height: 263px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhLlwiQlgdswkh77eHsyUVlMO9jKwhpGiZy_UN9_4kh6KU_CtA-ZC4JsZkl1_SPExT_tbRnqa1yJqUMPYB645XDp4fvEucnscGgphX7XQvptFhMUytfozcRGZ0bE72o7L_NjJtpa92KxvM/s400/Kabul+5.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5595730142725989426" /></a><br />Niezwykłe były zagrożenia, które trzeba było rozpoznawać. W afgańskich glinianych domach, gdzie podłogi na glinianej polepie wyplatane były na miejscu, według wymiarów pomieszczeń i w miarę zużycia pokrywane następną warstwą mat powszechnie występowały skorpiony. W czasie mego pierwszego noclegu u Bogdana, jego żona Halina znalazła malutkiego skorpionka grzejącego się w fałdach przygotowanego dla mnie śpiwora. Uprzedziła, żeby rano sprawdzić zawartość butów, przed założeniem na nogi.<br /><br />W glinianych koszarach afgańscy żołnierze wystawiali naczyńka z wodą dla skorpionów, które czyściły pomieszczenia z robactwa. Rozcieńczony jad skorpionów jest nie groźny dla życia, a śmiertelnie groźne są skorpiony pustynne żyjące na cmentarzach i skażone rozkładającymi się trupami. Ich odwłoki są czarne od skondensowanego jadu.<br /><br />Po osiedlach buszowały sfory bezpańskich zdziczałych psów, które czyściły okolice z odpadków. Były nienawidzone i odganiane kamieniami, gdyż ponoć pies ugryzł Mahometa i za obelgę „sak” była tylko jedna odpowiedź - śmierć. (Wyjątek stanowiły psy pasterskie, oraz harty używane do polowań, które uważano za odrębny gatunek zwierząt.) Myśmy dokarmiali bezpańskie psy chlebem i przemawialiśmy do nich, więc często na spacerach po osiedlu towarzyszyło nam kilka machających przyjaźnie ogonami psów. Napotykani Afganowi prosili nas niekiedy, żeby psy zawołać, bo bali się, że zostaną przez nie zaatakowani.<br /><br />Latem po południu zrywał się w Kabulu wiatr - szamol, który rozpoczynał się co dzień regularnie o tej samej porze i wiał przez godzinę wznosząc kurz i śmieci i uniemożliwiając poruszanie się w tym czasie po ulicach, a w domu osadzał grubą warstwę kurzu, który przenikał przez zamknięte okna.<br /><br />Przy drzwiach wejściowych kłębiły się chmary much – trzeba było szybko wchodzić do mieszkania, żeby jak najmniej tych much wdarło się do wnętrza., a potem zaczynała się walka z muchami packami skórzanymi, lub gumowymi, osadzonymi na patykach i wszelkiego rodzaju lepami i płynami na muchy. Po zmywaniu cementowej podłogi w naszym mieszkaniu brudna woda w kuble pokryta była kożuchem martwych much, które kiedyś mały Michał z lubością zaczął wyjadać łyżką.<br /><br />Tradycyjny system zaopatrzenia w wodę „dżujami” (otwartymi kanałami), służył zarazem, jako ściek. Dlatego zatrudniano nosiwodów, którzy w skórzanych workach na plecach nosili wodę ze źródeł położonych w pobliskich górach. Kiedyś widziałem „bacia sakao” (nosiwodę), który napełniał swój worek w zbiorniku pożarowym, odgarniając zieloną skorupę pokrywającą powierzchnię wody. Pewno nie lubił swojego klienta? <br /><br />W latach siedemdziesiątych Rosjanie wywiercili 40 studni artezyjskich, które zaopatrywały wodociąg miejski w krystalicznie czystą wodę. Poza Kabulem nadal istniał irygacyjny system dżui, rozprowadzający wodę po polach, z którego korzystali mieszkańcy. W każdej wsi był urzędnik rozdzielający wodę według wioskowego klucza. Wszystkie przydrożne gospody -czojchany brały z nich wodę do samowarów, gotowania i do ablucji.Stulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1323299138432910713.post-84339029431668006592010-07-30T13:17:00.002+02:002011-04-15T10:52:29.674+02:00SPORT, HAZARD, BAZAR<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhMMvPJ1eT0lEGxqLVBZRVdE0U9C19HyrZO7KdaZgSWmKtpaC_qgRHef47SkHNHqPiV0FR78YOjitwjXqXBTxQsdcy8J73x4YEX3ShW6JHH0MziknDiTbj6WxCedUTjFD8odUDaBw9SJg4/s1600/Polichumri.jpg"><img style="float:right; margin:0 0 10px 10px;cursor:pointer; cursor:hand;width: 400px; height: 264px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhMMvPJ1eT0lEGxqLVBZRVdE0U9C19HyrZO7KdaZgSWmKtpaC_qgRHef47SkHNHqPiV0FR78YOjitwjXqXBTxQsdcy8J73x4YEX3ShW6JHH0MziknDiTbj6WxCedUTjFD8odUDaBw9SJg4/s400/Polichumri.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5595730544682025314" /></a><br />Wiele jest śladów sięgających głęboko w przeszłość. Zaszczepiona ponoć przez Mongołów gra buskaszi królująca w Kunduzie, konnej stolicy północnej części Afganistanu, której zwycięzca zostawał na rok herosem - bohaterem całego kraju, przyniesione z Chin walki latawców, w zimie zastępowane walkami psów, które w tym czasie nie musiały pilnować przed wilkami nomadzkiego bydła, kóz i owiec, bo te były przepędzane na ciepłe pastwiska Pakistanu, również walki wielbłądów, baranów i pustynnych przepiórek, które w klatkach czekały na walkę w każdej czojchanie, (gdzie podawano herbatę z wody czerpanej z dżui, gotowaną w ruskich samowarach produkowanych jeszcze w carskich czasach w Tule). Wszystko to było przedmiotem hazardu. Fortuny powstawały i znikały w wyniku zakładów. Pliki banknotów przyciskane kamieniami, dla ochrony przed wiatrem świadczyły o skali hazardu. Bookmacherzy siedzieli w kucki otoczeni gromadką podnieconych hazardzistów w turbanach i przyjmowali zakłady. To wszystko przenosiło nas w zupełnie inny świat, jak w bajce i zachwycało.<br /><br />Zaskakiwały nas na każdym niemal kroku różnice obyczajowe. Niezwykła była atmosfera ulicznego bazaru staroci, gdzie wzdłuż dżui siedzieli w kucki sprzedawcy, a przed nimi rozłożone były na szmatach drobiazgi – od znalezionych figurek z czasów kultury baktryjskiej, to jest z okresu po Aleksandrze Macedońskim, przez różne przedmioty, które już wyszły z użycia, po tanią, ale piękną biżuterię nomadzką. Handel to był rytuał i gra. Kupujący starał się nie ujawnić prawdziwego przedmiotu swojego zainteresowania, a sprzedawca próbował się domyśleć i wywindować cenę możliwie najwyżej. Bywałem tam, co tydzień, witany kordialnie i częstowany herbatą, lub fantą albo spritem. Rozmowa i targi trwały długo i były przez obie strony traktowane, jako towarzyska rozrywka. Zapłacenie od razu żądanej ceny było traktowane, jak obelga. Sprzedający uważał wówczas, że się nim pogardza i nie chce nawiązać kontaktu, a poza tym, czuł się oszukany, bo gdyby podał wyższą cenę, to ten głupi Europejczyk też by zapłacił bez targowania. Natomiast po długich targach wiadomo było, że więcej pieniędzy nie udałoby się dostać. Czasem jedną rzecz targowało się przez kilka tygodni, a zawarcie transakcji, bez względu na jej wartość, witane było z radością i zakończane długimi uściskami dłoni i wyrazami przywiązania do „rafika” (przyjaciela).Stulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1323299138432910713.post-27741898471298193752010-06-22T19:50:00.002+02:002010-06-22T19:52:37.256+02:00Wojenny PacyfizmMoja siostra Jadwiga przyznała się swoim synom, że kiedy mając 13 lat zobaczyła Ryszarda, postanowiła zostać jego żoną.<br /><br />Ryszard w młodym wieku stracił ojca. Był komunizującym studentem wydziału mechanicznego Politechniki Warszawskiej. Uwierzył w międzynarodowe, światowe państwo, które wprowadzi równość wszystkich ludzi, a uciemiężonych przez kapitalizm ludzi pracy zamieni we współgospodarzy tego państwa. Uwierzył, że Związek Sowiecki, drogą światowej rewolucji zaprowadzi sprawiedliwość na całym świecie. Czy to nie przypomina nauk Chrystusa, który mówił, że ostatni będą pierwszymi, a łatwiej przejść wielbłądowi przez ucho igielne, niż bogaczowi dostać się do Królestwa Bożego? <br /><br />Rodzinna anegdota powiada, że przed wojną Ryszard na imieninach swego stryja, weterana wojny bolszewickiej i kawalera orderu Virtuti Militari, powiedział, że największym nieszczęściem Polski był Cud nad Wisłą. Stryja, po trzech miesiącach odebrano ze szpitala,m dokąd, trafiony apopleksją, został przewieziony karetką pogotowia wprost z imienin.<br /><br />Latem 1940 roku, u Jadwigi i Ryszarda mieszkał pan Ciemniewski, przedwojenny komunista, członek rozwiązanego przez Komintern KPP. To był „guru” Ryszarda. Ja, mając 15 lat usiłowałem dyskutować z nim na tematy polityczne, ale – oczywiście – nie byłem w stanie obalać jego argumentów, choć wierzyłem w swoje racje.<br /><br />W pierwszej fazie wojny, kiedy Stalin zawarł pakt z Hitlerem, Ryszard był pacyfistą. Małemu Adamowi nie wolno było przynosić żadnych zabawek związanych z bronią i wojskiem, co nie przeszkadzało Adamowi, kiedy był zły na kogoś mówić „odejdź, bo cie zbombajduje”.<br /><br />Po wybuchu wojny niemiecko sowieckiej Ryszard zmienił swój stosunek do wojny, wstąpił do PPR i został żołnierzem Al. W Powstaniu Warszawskim Ryszard był w sztabie warszawskim AL.<br /><br /><span style="font-weight:bold;">W czasie Powstania miało miejsce dziwne, rodzinne spotkanie. Mój ojciec, oficer sztabu AK, przekazywał swojemu zięciowi, przedstawicielowi sztabu warszawskiego AL, radiotelegrafistę sowieckiego. Oficjalnym świadkiem była przedstawicielka zarządu PCK, koleżanka szkolna Jadwigi, Zocha Schuchówna, a konwojentem był mój kolega szkolny z gimnazjum Batorego i kompletów tajnego nauczania, a zarazem kolega z konspiracji AK, Kazik Radwański.</span><br /><br />Po kapitulacji Ryszard otrzymał legitymację żołnierza AK jak wszyscy uczestnicy Powstania z AL, (żeby Niemcy traktowali ich zgodnie z konwencją genewską), ale nie poszedł do niewoli. Wyszedł z Warszawy z ludnością cywilną i szczęśliwie dotarł do Częstochowy, gdzie w stopniu kapitana (nigdy nie służył w wojsku), brał udział w konspiracji komunistycznej.<br /><br />Po przejściu frontu pracował w KC PPR na stanowisku zastępcy sekretarza do spraw przemysłu na Wybrzeżu (sekretarzem był „towarzysz” Popiel).<br /><br />Ryszard wpadł w konflikt z kierownictwem partii, prawdopodobnie na tle unarodowienia idei komunistycznej (był przecież wyznawcą komunizmu międzynarodowego) i w roku 1947 popełnił samobójstwo.<br /><br />Zostawił list do Jadwigi, ale działo się to pod jej nieobecność w domu, a służąca, która była na usługach UB, przekazała list wezwanym przez nią funkcjonariuszom. Jadwiga nigdy nie dowiedziała się, co było w tym liście.<br /><br />Ryszard został pochowany na wojskowym cmentarzu, na Powązkach, w kwaterze żołnierzy AL. <br /><br />Jadwiga, przyboczna drużynowej ZHP i przewodnicząca szkolnego koła Sodalicji Mariańskiej, po małżeństwie z Ryszardem stała się ideową komunistką i dopiero drugie małżeństwo z Arturem, poznanym w Moskwie polskim Żydem ze Lwowa, odmieniło jej światopogląd.Stulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1323299138432910713.post-2701577137577169872010-06-17T09:42:00.004+02:002010-06-17T09:48:41.502+02:00KULTURNE SERWETKI<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhVTzVaUkXJojGVy9iivgmkyz0JcM9lbn2Ew_tMPZoAIjN1zMBrUCroUDmnLZB7P3TW_6lCpUCaQ7lFDeNjov24nbXrM_C3Ag-Gw64gokTji6ppzRHgjrfda-B1ZRALhxzomdEPm3OgJZQ/s1600/Napkin_22_linen_Irish%5B1%5D.jpg"><img style="float:right; margin:0 0 10px 10px;cursor:pointer; cursor:hand;width: 400px; height: 266px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhVTzVaUkXJojGVy9iivgmkyz0JcM9lbn2Ew_tMPZoAIjN1zMBrUCroUDmnLZB7P3TW_6lCpUCaQ7lFDeNjov24nbXrM_C3Ag-Gw64gokTji6ppzRHgjrfda-B1ZRALhxzomdEPm3OgJZQ/s400/Napkin_22_linen_Irish%5B1%5D.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5483645547338257138" /></a><br />Generał Turkiel był pilotem i został dowódcą wojsk lotniczych. Był Rosjaninem i nie mówił ani słowa po polsku.Po raz pierwszy spotkałem go na budowie lotniska, gdzie miałem z nim omówić jakieś problemy związane z przeznaczeniem i przebudową budynków. W świcie generała było mnóstwo wyższych oficerów, z których każdy starał się być jak najbliżej generała, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Ja byłem podporucznikiem – najniższym rangą oficerem. Wędrowaliśmy po obiekcie, a generał wciąż na mnie czekał. W końcu powiedział: „Co wy tacy wolni jesteście?” Wyjaśniłem: „Powiedziano mi, że w wojsku powinienem chodzić trzy kroki za starszymi stopniem.” Odpowiedział: „Idźcie obok mnie inżynierze, bo ja chcę rozmawiać z wami, a nie oficerami wyższymi stopniem od was.”<br /><br />Nieco później, już w Warszawie miałem uzyskać od niego akceptację mojej koncepcji typowego kasyna lotniczego. Funkcja była dość skomplikowana, bo miały tam być cztery programy żywienia: dla pilotów latających na odrzutowcach, na samolotach śmigłowych, reszty personelu latającego i personelu naziemnego. Stołownicy jednej grupy nie powinni byli widzieć, co jedzą pozostali oficerowie.<br /><br />Turkiel wpatrywał się w moje rysunki osłupiałym wzrokiem. Widać było, że nic nie rozumie. W końcu powiedział: „Nu, ładno”. Poprosiłem, żeby podpisał rysunki. „Tak dawaj jeszczo raz.” Powtórzyłem swoje objaśnienia. Już, już miał podpisać, ale zawiesił pióro nad rysunkiem i zapytał: „A sałfietki budut?” Odpowiedziałem: „Kanieszno, budut”. „Nu, pomnij, nado sztob kulturno było”. Kultura – obowiązkowo!Stulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1323299138432910713.post-58240389740100963502010-06-17T09:37:00.001+02:002010-06-17T09:48:19.366+02:00KOMPLETNIE GŁUCHYBolek Januszaniec był bratem mego bezpośredniego szefa. Byli oni synami Polaka, który nie zdążył repatriować się do Polski w czasie Rewolucji w Rosji. Obaj służyli w armii sowieckiej, a do Kraju przybyli dopiero po drugiej wojnie światowej. <br /><br />Bolek opowiadał mi różne historie z Odessy, gdzie urodzili się i mieszkali. Rodzina Januszańców trzymała drewno na opał na podwórzu, gdzie leżało też drewno sąsiadów. Zauważyli, że ktoś im drewno podkrada. Nadziali więc jedno polano trotylem i rano kuchnia sąsiadów wyleciała w powietrze. Kradzieże skończyły się. Taka była sąsiedzka metoda perswazji.<br /><br />Bolek chciał zostać architektem. Miał przedstawić na uniwersytecie plik swoich rysunków, a rysować nie umiał. Jego starszy brat Stanisław powiedział: "Nie ważne jak rysujesz. Ważne co rysujesz. Rysuj pomniki wodzów rewolucji.” Bolek dostał się na studia bez problemu.<br /><br />Bolek został zwolniony z wojska razem ze mną. Po roku zobaczyłem go znów w mundurze. Spytałem: „Nie zwolnili ciebie?” „Zwolnili.” „To dlaczego jesteś w mundurze?” „Bo wstąpiłem do wojska.” „Po co?” „Bo nie miałem mieszkania.” „A teraz masz już mieszkanie?” „Mam.” „I co dalej?” „Właśnie zwalniam się z wojska.” „W jaki sposób?” „Nic nie słyszę. Jestem głuchy, jak pień. Możesz do mnie mówić, a ja nic nie słyszę...” Wkrótce znów był cywilem.Stulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1323299138432910713.post-61928661746322842432010-06-10T15:46:00.004+02:002010-06-10T15:48:49.393+02:00DAMIAN<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgNxJkHQGmZCPaTBxGL3GI-JI-o87aifVSywBLiVY15DBVxgiU9phEuWBGQjKfvxAhVvGKilJdvehJKWeWPELDLudsTbqtkKS-t-QTb7JpNHmL6JV242FO_3schAKuNmpdSZATAPoGUov0/s1600/2009-09-24-1901-34.jpg"><img style="float:right; margin:0 0 10px 10px;cursor:pointer; cursor:hand;width: 226px; height: 400px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgNxJkHQGmZCPaTBxGL3GI-JI-o87aifVSywBLiVY15DBVxgiU9phEuWBGQjKfvxAhVvGKilJdvehJKWeWPELDLudsTbqtkKS-t-QTb7JpNHmL6JV242FO_3schAKuNmpdSZATAPoGUov0/s400/2009-09-24-1901-34.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5481141203703894018" /></a><br />Po wojnie prowadzono wiele prac budowlanych dla wojska. Stare koszary niemieckie należało wyremontować, a najczęściej zaadaptować do nowych potrzeb związanych z dyslokacją jednostek wojskowych. Niewłaściwy nadzór, powojenny chaos i demoralizacja sprzyjały korupcji, więc mnożyły się afery budowlane w wojsku. Wielu oficerów służby budownictwa zostało aresztowanych za nadużycia. Większość z nich rozstrzelano. Służba budownictwa została rozbita. Wojsko potrzebowało „świeżej krwi”- ludzi znających się na budownictwie, a nieskażonych aferami korupcyjnymi. Tak więc wojsko poszukiwało nowych ludzi z pośród tych, co właśnie ukończyli studia, którym można było zaufać, jako profesjonalistom, a nie członków partii, zwykle nie dokształconych. Ja dostałem przydział do Zarządu Budownictwa Wojskowego (ZBW2) w Bydgoszczy.<br /><br />Tam skierowano mnie do wydziału dokumentacji, którego szef, kapitan Zaremba zawołał innego oficera – architekta Zdzisława Dziedzińskiego („Damiana”) i powiedział: „Potrzebuję kierownika sekcji i kierownika pracowni projektowej w tej sekcji. Zdecydujcie, który z was obejmie jakie stanowisko”. Ja powiedziałem: „Nie ma potrzeby rozważania tej sprawy. Kolega jest starszy wiekiem i stażem w zawodzie i w wojsku, jest porucznikiem, a ja mam tylko jedną gwiazdkę, więc niech on będzie moim szefem, a ja zajmę się pracownią.” Damian powiedział „O nie, każdy tu już wie, że ja nie nadaję się do wojska. A może pan się nadaje?” Zaremba zadecydował i powiedział do mnie „Racja, pan będzie kierownikiem sekcji budowlanej.” Zgodziłem się, pod warunkiem, że jeśli mam odpowiadać za pracownię Damiana, to nikt nie będzie się wtrącał do spraw naszej współpracy. Zaremba to zaakceptował. To był początek naszej wieloletniej przyjaźni z Damianem.<br /><br />Damian był nie tylko architektem. Był także utalentowanym rysownikiem i znawcą malarstwa, rzeźby i literatury. Władał biegle rosyjskim i niemieckim. To był wolny człowiek o humanistycznej, artystycznej duszy w pułapce wojskowej dyscypliny.<br /><br />W czasie Zimnej Wojny wszystkie projekty wojskowych budynków były tajne, a wiele z nich - ściśle tajne. Damian zamówił więc mocne, okute blachą drzwi do pracowni, z solidnym zamkiem. W tych drzwiach było małe okienko do komunikowania się z resztą biura. Nikt poza bezpośrednimi szefami (to jest poza kapitanem Zarembą i poza mną), nie miał tam prawa wstępu. Inni oficerowie, a wśród nich sekretarz partii, poczuli się obrażeni. Byliśmy jednak z Damianem stanowczy: tajne projekty powinny być dobrze strzeżone! Za drzwiami Damian postawił ekran, żeby nikt nie mógł zaglądać do wnętrza pracowni. To zapewniało kolegom z pracowni „prywatność” do pracy i wypoczynku. Moja umowa z nimi była taka: nie obchodzi mnie co robicie, ale terminy projektów muszą być dotrzymane. Bywało, że wszyscy siedzieli kilka nocy, żeby termin został dotrzymany, ale w pozostałym czasie był luz...<br /><br />Pewnego dnia Damian został poproszony o narysowanie plakatu sylwestrowego. Wszyscy w pracowni asystowaliśmy Damianowi, doradzali i poddawali pomysły w trakcie rysowania.<br /><br />Podstawę fontanny stanowili Damian i personel pracowni – rozdeptane przez kierowników sekcji placuszki. Na naszych ramionach stali szefowie wydziałów (wśród nich kpt. Zaremba). Po ich głowach deptali dwaj zastępcy szefa Zarządu, na głowach których stał w pozycji wodza sam szef – płk Bolecki. Z głowy Boleckiego wytryskiwała fontanna, a wielki kran -zasuwę na rurze doprowadzającej wodę odkręcał dowódca Okręgu generał Półturzycki. Ten plakat nie mógł oczywiście być pokazany publicznie, jednakże wiadomość o nim rozeszła się po biurze i na rozkaz płk Boleckiego do pracowni wkroczył oficer Informacji i skonfiskował to dzieło sztuki. Sprawa została potraktowana poważnie. Sytuacja stała się nie bezpieczna. Podczas przesłuchania pytano Damiana, kto go do narysowania takiego plakatu namówił? Damian wziął całą winę na siebie, zapewnił, że zarówno pomysł, jak wykonanie były tylko jego autorstwa. Damian otrzymał rozkaz stawienia się w szefostwie Informacji w Warszawie, dokąd z Bydgoszczy wysłano raport z plakatem. Jednakże w Warszawie znaleźli się ludzie z poczuciem humoru, co w wojsku w ogóle, a szczególnie w Informacji wydawało się nie możliwe. Damian otrzymał reprymendę: „Jesteście w wojsku, nie żartujcie z przełożonych”, a oficerom z Informacji w Bydgoszczy poradzono, żeby zajęli się swoimi prawdziwymi (?) obowiązkami, a nie zabawiali się głupstwami. Tak szczęśliwie zakończyła się ta historia.<br /><br />Wkrótce potem Damian narysował moją karykaturę i podarował ją mnie, z życzeniami od całego zespołu pracowni. <br /><br />Po kilku latach Damianowi udało się przenieść do Warszawy. Promowano go do stopnia kapitana i został wykładowcą maskowania (!) w Wojskowej Akademii Technicznej. Jego wykłady były raczej nie typowe, ponieważ nie miał zielonego pojęcia o maskowaniu, więc improwizował, ku zaskoczeniu i podziwie innych wykładowców.<br /><br />Komendant Akademii, Białorusin generał Leoszenia przed wojną, będąc jeszcze chłopcem mieszkał w Polsce, w Grodnie. Uwielbiał Damiana, który był niezwykłym oficerem, z którym odważał się mówić prawie otwarcie. Pytał Damiana, co ludzie myślą o różnych sprawach. Chciał znać prawdę. Damian nie miał nic przeciw temu, żeby mówić mu prawdę, oczywiście w ograniczonym zakresie. Pewnego dnia, kiedy szli razem główną ulicą kampusu, widzieli młodych oficerów i podchorążych, którzy właśnie nieśli pobrane z magazynu „sorty” to jest przydziałowe części umundurowania. Leoszenia patrzył na nich zdegustowany i powiedział ironicznie: „Popatrz, to są polscy oficerowie! Przed wojną polskiemu oficerowi nie wypadało nieść czegokolwiek w ręku. Walizkę, albo teczkę niósł trzy kroki za nim ordynans.” Polski oficer był dla niego wcieleniem gentlemana i ideałem żołnierskiego fasonu.<br /><br />Jakiś czas później Damian został wezwany do generała, który przedstawił go jakiemuś pułkownikowi i powiedział: „Pułkownik Jaruzelski z GZP (Główny Zarząd Polityczny), ma przeprowadzić kontrolę Akademii. Czy moglibyście udostępnić mu swój gabinet? Damian wyjął z kieszeni klucz i wręczył go pułkownikowi. Po paru dniach generał wezwał go znowu. Obok siedział pułkownik Jaruzelski. Generał powiedział: „Parę dni temu poprosiłem was, żebyście byli tak uprzejmi i udostępnili swój gabinet pułkownikowi. Zgodziliście się i wręczyliście mu klucz do waszego gabinetu. Pułkownik znalazł w szufladzie waszego biurka tajny dokument i zadenuncjował was. Udzielam wam więc nagany za niedopatrzenie, a wam pułkowniku Jaruzelski, za zadenuncjowanie człowieka, który wyświadczył wam uprzejmość, chcę powiedzieć, że jesteście zwykłą świnią.” <br /><br />Takie było spotkanie Damiana z przyszłym generałem, ministrem obrony, a później - premierem PRL.<br /><br />Warto jednak zaznaczyć, że działo się to w czasie rządów komuny, kiedy prowokacja była rzeczą nagminnie stosowaną. Być może Jaruzelski sądził, że podłożono mu ten dokument umyślnie? To całkiem możliwe...<br /><br />Minęło znów parę lat. Damian popadł w depresję. Postanowił wydostać się z wojska za wszelką cenę i zdecydował się udawać wariata. Odwiedziłem go w szpitalu garnizonowym. <br /><br />Wyglądał fantastycznie, nosił szlafrok w kolorowe kwiaty i robił wrażenie szczęśliwego człowieka, żyjącego we własnym świecie. Symulował chorobę psychiczną przekonująco. Damian wiedział, że każdy oficer po trzech miesiącach pobytu w szpitalu powinien zostać zwolniony z wojska. Generał Leoszenia oczywiście też znał ten przepis. Na tydzień, przed upływem trzech miesięcy pojawił się w szpitalu adiutant generała i przekazał Damianowi wezwanie do stawienia się następnego dnia do raportu, w celu zwolnienia ze służby wojskowej. Damian wypisał się ze szpitala na własne żądanie i zameldował u generała, który powiedział; „Dzień dobry kapitanie, rozumiem, że jesteście już zdrowi. A teraz – idźcie na następne trzy miesiące do szpitala, jeśli chcecie zwolnić się z wojska.” Był to jednak tylko okrutny żart. Parę dni później Damian był już cywilem.<br /><br />Zwierzył mi się potem, że w ostatnich dniach pobytu na oddziale psychiatrycznym był już blisko rzeczywistej choroby psychicznej. Nie zdecydowałby się iść do szpitala ponownie.Stulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1323299138432910713.post-22772596559342614122010-06-10T15:35:00.000+02:002010-06-10T15:37:33.237+02:00ŁZY PUŁKOWNIKAJapończycy uważali tych, co się poddają za ludzi bez honoru i bez praw należnych ludziom.<br /><br />Jim (ojciec Tima), porucznik saperów w brytyjskiej, armii dostał się do niewoli japońskiej w Singapore. W „marszu śmierci” przez Malaje i Siam (dziś – Tailandia), grupa jeńców dotarła do obozu Sonkurai 2. Z przybyłych tam 1680 jeńców, po roku pozostało przy życiu 250. Kilku jeńców postanowiło zorganizować ucieczkę, żeby zwrócić uwagę świata na warunki, w jakich żołnierze i oficerowie w niewoli japońskiej żyli i pracowali, z pogwałceniem zasad Konwencji Genewskiej.<br /><br />Po ośmiu straszliwych tygodniach marszu przez dżunglę, pięciu pół żywych zbiegów (sześciu zmarło po drodze), dotarło do wybrzeża. Zostali jednak wydani przez miejscową ludność Japończykom. Schwytani oficerowie wielokrotnie byli wożeni po wielu obozach na zapowiedzianą egzekucję, ku przestrodze pozostałych jeńców. Przed ostateczną egzekucją w japońskiej kwaterze głównej w pobliżu Sonkurai, gdzie ściągnięto wyższych oficerów brytyjskich, żeby byli świadkami tej egzekucji, życie uratował im tłumacz kpt. Cyril Wild. Doprowadził on do łez pułkownika Banno – wyższego oficera zarządu budowy kolei w Tailandii, przekonując go, jakim wstydem i kompromitacją Cesarza i Armii Japońskiej byłaby egzekucja tych czterech wspaniałych, dzielnych ludzi, którzy zdołali się przedrzeć przez nie przebytą dżunglę i zamierzali przepłynąć łodzią żaglową do Indii, żeby dać światu informację o okrutnym losie jeńców wojennych. Ostatecznie, 10 miesięcy po schwytaniu, zbiegowie zostali skazani przez sąd wojenny na 8 lat ciężkiego więzienia w odosobnieniu. To jedyny wypadek, kiedy schwytani zbiegowie z japońskiej niewoli nie zostali straceni.Stulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-1323299138432910713.post-83612554752094581942010-06-10T15:31:00.002+02:002010-06-10T15:35:07.027+02:00Halina po wojnie<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiLxxQnHbiooGCGxawzP92SZ10OfKCvISyuiNeloRlq7KEPmuJsuzRMel7l2T0jQG1-_QJTEp2zdtERyTKSP2DI9-ayI0o5p3tQ3ZfknsnluDah3mDFhplymZVK13yMEOwiNRzRYsI4PVE/s1600/2009-04-23-1523-18_edited.jpg"><img style="float:right; margin:0 0 10px 10px;cursor:pointer; cursor:hand;width: 212px; height: 279px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiLxxQnHbiooGCGxawzP92SZ10OfKCvISyuiNeloRlq7KEPmuJsuzRMel7l2T0jQG1-_QJTEp2zdtERyTKSP2DI9-ayI0o5p3tQ3ZfknsnluDah3mDFhplymZVK13yMEOwiNRzRYsI4PVE/s400/2009-04-23-1523-18_edited.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5481138026361511250" /></a><br />Pracowała w konspiracji, pod ciągłą grozą aresztowania. Jej najbliżsi współpracownicy – przyjaciele – zostali aresztowani przez Gestapo i rozstrzelani. Nie wydali jej. W czasie Powstania pracowała w szpitalu powstańczym w gmachu Architektury na Koszykowej. Nie została ranna, przeżyła wraz z naszą Mamą dywanowy nalot na fabrykę w Chemnitz, gdzie pracowały, przy produkcji pocisków artyleryjskich, przeżyła na granicy śmierci szkarlatynę w niewoli - w obozie jenieckim, a później, do starości pracowała, prowadząc równocześnie dom i wychowując córkę. Uważała, że w gruncie rzeczy udało się jej przejść bezpiecznie przez wojnę, kiedy jej przyjaciele ginęli, bliscy walczyli z bronią w ręku, a ona tylko opiekowała się rannymi w Powstaniu.<br /><br />Kiedy bieda, w pierwszych latach po wojnie była dotkliwa, w Polsce, panowała komuna i ludzie żyli pod grozą aresztowań i prześladowań, ona żyła spokojnie w Londynie.<br /><br />Halina dzieliła się z nami swoim pozornym dobrobytem, dzięki czemu życie nasze w trudnych latach powojennych było łatwiejsze, ale ona wciąż czuła się dezerterem z Kraju, gdzie ludziom było tak ciężko... Przez dziesiątki lat Tadeusz utrzymywał „paczkami” swoją pierwszą żonę, która mieszkała w Wadowicach, kiedy on wyruszył na wojnę zagranicę. Kiedy Halina przyjeżdżała do Kraju, mówiła: „Tyle już lat żyję w Anglii, mam tam rodzinę - męża i córkę, a kiedy jestem u Ciebie, to czuję, że tu jest mój dom. Że wróciłam, że tu jestem u siebie.”Stulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1323299138432910713.post-39432150123287663132010-06-10T15:28:00.000+02:002010-06-10T15:29:42.891+02:00URSZULAPrzyjaciółce Haliny dolega poczucie winy, niedosyt cierpienia.<br /><br />Po Powstaniu, została więźniem Oświęcimia. Nikt jej nie bił, przeżyła obóz komfortowo, w porównaniu do innych – i to ją do dziś dręczy. Że inni byli zabijani, umierali, cierpieli, a ona przemknęła przez obóz omal bezboleśnie. Po wojnie Urszula wyszła za mąż, osiadła w Londynie i urodziła dwie córki. Wkrótce straciła męża. Jedna z córek jest niedorozwinięta,<br /><br />druga – urodziła się bez ręki, jest skrajną egoistką, założyła rodzinę i odrzuciła matkę, która okazała się już nie potrzebna. Może więc cierpienie Urszuli dopełniło się?Stulatekhttp://www.blogger.com/profile/18396718128870759220noreply@blogger.com0