poniedziałek, 29 września 2014

Znachor

Po powrocie z kontraktów w Azji i Afryce postanowiliśmy ustatkować się i wypoczywać zakotwiczeni na wsi, we własnej chałupie. Po dłuższych poszukiwaniach udało się nam znaleźć w Woli Szydłowieckiej na skraju Puszczy Bolimowskiej opuszczone gospodarstwo po zmarłym wiejskim kowalu, który w swojej zagrodzie pracował w drewnianej, kurnej kuźni. Poznaliśmy tam prostych, niewykształconych, ale czasem ciekawych ludzi, których obdarzaliśmy szacunkiem i prowadziliśmy z nimi długie rozmowy. Jednym z nich był blacharz,który montował nam rynny na chałupie. Na miejscu wymierzył co było trzeba i po paru dniach zajechał do nas na stareńkim motorowerze Sachsa, z doczepioną, dwukołową przyczepką rowerową własnej roboty, a na niej przywiózł wykonane w swoim warsztacie długie rynny blaszane. Wszystko pasowało, byliśmy zaskoczeni precyzją i przemyślnością tego prostego człowieka. Opowiadał nam, że był uważany w okolicy za znachora i pomimo jego protestów, ludzie przychodzili do niego po porady. Zaczęło się od tego, że miał chore stopy, które bolały go, pociły się okrutnie i śmierdziały tak, że trudno było wytrzymać! Kiedyś, krył dach blachą cynkową podczas deszczu. Zdjął buty, żeby się nie poślizgnąć i łaził po tej blasze na bosaka. Od tej pory nogi przestały mu się pocić i już nie śmierdziały. Sąsiadowi, który cierpiał na podobną przypadłość poradził, żeby włożył kawał blachy cynkowej do dużej miednicy i zaczął w niej moczyć nogi, pocierając stopami o blachę. Sąsiad został wyleczony i wtedy – zaczęło się. Nikt nie chciał wierzyć, że to był przypadek, że nie posiada żadnej tajemnej wiedzy, że nie jest znachorem. Jednakże dawał ludziom różne rady, co czasem skutkowało, a wyleczeni ludzie rozpowiadali o talentach blacharza – znachora.

piątek, 26 września 2014

Błogosławione pokrzywy

Wędrowaliśmy z Włodkiem przez Gorce i Pieniny. Żona Włodka, Danusia z małym Jackiem zamieszkała w jakiejś chałupie, w Rabce. Ja przyjechałem do nich na parę dni, żeby z Włodkiem powłóczyć się po górach. W powrotnej drodze, przy zejściu z Trzech Koron do Czorsztyna w deszczu, przy chłodnych podmuchach wiatru, moje kolana obciążone parogodzinnym, nieustannym schodzeniu w dół spuchły i rozbolały. Nocowaliśmy po drodze do Rabki w jednej z ostatnich, podszytych wiatrem kurnych chat we wsi Maniowy nad Dunajcem. Rano – z trudem powłóczyłem nogami. Kiedy dotarliśmy do Rabki, gospodyni wzięła mnie pod opiekę. Przyniosła naręcze świeżych pokrzyw i powiedziała: „Zbijcie całe nogi tymi pokrzywami. Zostawcie włoski z pokrzyw przez kwadrans – niech się jad pokrzywy weżre wam w ciało, a potem zetrzyjcie je z nóg i przykryjcie się ciepło.” Po tym zabiegu dostałem dreszczy i wysokiej gorączki. Rano – kolana były zdrowe. Wstałem i… zatoczyłem się na ścianę. Nie miałem siły utrzymać się na nogach bez opierania o ścianę. Kuracja była ostra, ale okazała się skuteczna. Potem, przez wiele lat stosowałem obijanie pokrzywą obolałych stawów, kiedy czułem taką potrzebę. Zawsze działało. W biurze, na Królewskiej, nasza kreślarka Lidzia zrywała rano nad Wisłą świeże pokrzywy i w pracowni, za drewnianą szafą, dziewczyny z Ewą na czele tłukły mnie po ramionach, które najczęściej mi dokuczały.

środa, 24 września 2014

Żmije

Był rok 1952. Już od paru lat byłem oficerem na służbie komuny w „Ludowym Wojsku Polskim”. Nadszedł długo oczekiwany urlop i ochoczo zrzuciłem mundur. Wędrowaliśmy z przyjaciółmi górami, z Wisły, na wschód. W Krynicy zostaliśmy sami z Anną; Brutalny, prostacki świat wojska wydawał się odległy i nie realny. Było cudownie! Po nocach spędzonych w prymitywie górskich chat i schronisk, wykąpani w krystalicznie czystej wodzie Popradu w Muszynie, zanocowaliśmy na prywatnej kwaterze, w czystej pościeli, na miękkim łóżku, żeby następnego dnia znów zanurzyć się w surowym świecie gór. Po paru dniach znaleźliśmy się w Bieszczadach. W Komańczy spotkaliśmy kilka osób, które też zapragnęły poznać smak przygody na tym opuszczonym przez ludzi, zdziczałym, wydawało się, że zapomnianym przez wszystkich zakątku, u zbiegu granic ZSRR i Czechosłowacji, gdzie stałymi mieszkańcami byli tylko żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza. W naszej grupie „łazików” znajdował się młody człowiek, który w czasie wojny pracował w Bieszczadach przy wyrębie lasów. Drewno stawiane w „metry” (1x1x1m), było siedliskiem żmij, a te przy załadunku na transport, często kąsały ręce robotników leśnych przygotowanych jednak na takie wydarzenia. Każdy z nich miał za pasem drewniane widełki – do przygwożdżenia żmii do ziemi, nóż i kawałek chleba. Należało żmiję uchwycić poniżej głowy, naciąć ostrożnie skórę i ściągnąć podskórną warstwę tłuszczu. Potem – zjeść ten tłuszcz z chlebem. Antidotum zawarte w tłuszczu żmii neutralizowało działanie jadu. Trudność polegała na zręcznym złapaniu tego gada, który właśnie ukąsił i zdjęcie tłuszczu tak, żeby nie „zafarbował” krwią żmii. Rozmawiałem później z wieloma lekarzami na temat tej „kuracji”. Żaden z nich o tym nie słyszał. Dni mijały, urlop się kończył. Trzeba było wracać do Warszawy, do kieratu codziennych obowiązków i zajęć. Zostały tylko wspomnienia niczym nie skrępowanej swobody.

poniedziałek, 22 września 2014

Malaria

Przyleciałem do Lagos z Yoli. Z suchego żaru pieca hartowniczego, do wilgotnego upału łaźni, gdzie przy temperaturze +39◦C i 100% wilgotności para buchała z ust. Lagos było nazywane przez angielskich kolonizatorów „grobem białego człowieka”. Na szczęście, w drugiej połowie XX wieku korzystaliśmy już z klimatyzacji i leków przeciwmalarycznych, które wprawdzie nie zapobiegały chorobie, ale osłabiały jej przebieg. Po krótkiej, rutynowej awanturze na lotnisku, z rojem taksówkarzy usiłujących wyrwać mi z ręki torbę i wepchnąć mnie do swojej taksówki i po ustaleniu ceny za kurs ruszyłem do biura Mosesa, a potem do hotelu na wyspie Ikoyi, gdzie wśród kilku polskich architektów zatrudnionych przez rząd nigeryjski mieszkał Wiesław Żochowski, ze swoją kochaną żoną Lucynką. Zajmowali tylko jeden pokój, ale mieli pełne utrzymanie, za które nie musieli płacić, a rząd nie musiał wynajmować dla nich domu. Obie strony były szczęśliwe. Hotel stał w pobliżu pięknego parku pełnego przedziwnych, kolorowych krabów żyjących w norkach, a nie w morzu – jak te brązowo szare, które znaliśmy z plaż. Jaskrawo czerwone, błękitne i zielone kraby, ślizgające się bokiem pomiędzy jamkami wyrytymi w ziemi przypominały ruchome, śmigające po szarym gruncie kwiaty. Kraby morskie budziły we mnie wstręt od czasu, kiedy wędrując wzdłuż morza pustą plażą zobaczyłem czarnego trupa, któremu z rozbitej czaszki wypełzały dwa bure kraby. Murzyni przechodzący obok nie zwracali na tego trupa uwagi, a ja czym prędzej wróciłem na plażę pełną ludzi wypoczywających pod daszkami z liści palmowych, gdzie wróciłem do równowagi po tym obrzydliwym widoku. W hotelu Ikoyi zatrzymałem się też kilka tygodni wcześniej. Wyłączono wtedy prąd („no NEPA”) i przestała działać klimatyzacja. W klimatyzowanych pokojach hotelowych nie było moskitier nad łóżkami, a mnie było duszno w nocy, więc otworzyłem okno. Pewno wtedy ukąsiła mnie komarzyca zakażona malarią. Teraz stałem pod gorącym natryskiem i trzęsła mną zimnica. Skojarzyłem napad dreszczy z moim poprzednim pobytem w hotelu w okresie, który odpowiadał cyklowi rozwoju malarii w organizmie człowieka. Następnego dnia miałem lecieć na drugi koniec Nigerii, na wschód od Yoli – do Maiduguri. Malaria zaatakowała mój żołądek. Dostałem silnego rozstroju i wlazłem do samolotu powłócząc nogami. Czekał mnie lot w głąb Afryki – 1.300 kilometrów, do nieznanego mi zupełnie miasta. Półżywy odszukałem Stasia Sikorskiego, architekta Maiduguri, który zaprowadził mnie do apteki, a tam czarny aptekarz z lekarskimi słuchawkami na szyi chciał mnie koniecznie zbadać. Był już sobotni wieczór i nikt w weekend nie pracował. Rano Sikorski skontaktował mnie z lekarką, Angielką, która chciała w poniedziałek pobrać mi krew i dać do badania na obecność parazytów malarii. Poprosiłem, żeby zaczęła mnie leczyć na moją odpowiedzialność. Znalazłem się w sali opatrunkowej w szpitalu, otrzymałem zastrzyk i kroplówkę. Leżałem pod kroplówką sam, w pustej sali. W szpitalu była tylko jedna pielęgniarka dyżurna zajęta (?) innymi chorymi. Obserwowałem miłosne igraszki owadów na suficie, kiedy zerwała się burza. Zgasło światło, błyskawice i grzmoty, a podmuch wiatru wywalił okno i wszystko zaczęło fruwać w powietrzu. Ja sam – „Łazarz” pod kroplówką. Scena była, jak w Piekle Dantego. Zacząłem się śmiać. Przybiegła czarna siostra przerażona, była pewna, że biały zwariował! Jak ucichła burza, a ja już miałem trzy butelki soli fizjologicznej w żyłach, kazałem zawołać taksówkę i pojechałem do hotelu. Rano ledwie wlazłem po schodkach do samolotu. Czekało mnie jeszcze 700 kilometrów lotu do Yoli, gdzie na lotnisku czekał kierowca Garba, który zawiózł mnie do domu. Pod opieką Ewy przeleżałem parę dni i wyzdrowiałem. Jeszcze przez kilka lat, już w Polsce, miałem nawroty ataków, kiedy byłem zmęczony, zestresowany, albo po prostu osłabiony. Powiedziano mi, że do końca życia nie powinienem przekazywać krwi, a przy każdym poważniejszym zabiegu mam informować chirurga o przebytej malarii. Na szczęście ani Ewa, ani dzieci nie zachorowały na malarię.