poniedziałek, 13 października 2014

Ratunek przed sowietami przyszedł z AL

Po rozwiązaniu Oddziału na Lubelszczyźnie, znaleźliśmy się wraz z kilkoma kolegami w schronisku dla byłych partyzantów AK, zorganizowanym w Otwocku przez RGO (Rada Główna Opiekuńcza – oficjalnie działająca pod okupacją niemiecką organizacja społeczna), czekając na możliwość przedostania się przez Wisłę, do Powstania. Pewnego dnia odwiedził nas patrol MO (Milicji Obywatelskiej), właśnie powołanej przez władze komunistyczne policji. Jeden z milicjantów, były partyzant AL, okazał się moim kolegą z fabryki Steyr-Daimler-Puch w Warszawie, gdzie pracował na sąsiedniej tokarce. Uprzedził mnie, że w nocy wszyscy rezydenci schroniska zostaną „zwinięci” przez Urząd Bezpieczeństwa. Uprzedził, żebym był ostrożny, bo UB ma wśród nas swoich ludzi. W ten sposób ocalił mnie przed gułagiem. Okazało się, że aresztowanych przewieziono do obozu w Rembertowie, skąd NKWD wywoziło byłych partyzantów do ZSRR. Potwierdził to, po wielu latach, mój kolega ze studiów architekt Balicki, zwany przez przyjaciół „Ziutkiem”, który był żołnierzem Dywersji II Okręgu „Obroża” AK i złapany do obozu w Rembertowie, spędził 2 lata w gułagu sowieckim.

piątek, 10 października 2014

Głupi ma szczęście

Była piękna wiosna 1944. Urwałem się z pracy w niemieckiej fabryce zbrojeniowej w Warszawie i razem z Jędrkiem, Witkiem i Stasiem wyruszyłem z kwatery w majątku Konary pod Radomiem do „lasu” walczyć z bronią w ręku, jak przystało na dzielnych Polaków. Byliśmy naiwnymi chłopakami, którzy ledwo pokończyli 18 lat i wydawało się nam, że nie przystoi nam już dłużej gnuśnieć w konspiracji. Wąs sypał się pod nosem. Fryzjer przy goleniu zapytał: „czy wąsy taż szanownemu panu zgolić, bo chyba zeszłą razą ich pan nie zgolił?”, a ja przecież tę oznakę męskości hodowałem od roku. Powiedziałem: „gól pan” i nigdy już wąsów nie zapuściłem. Ruszyliśmy w drogę, żeby zameldować się w leśniczówce w Wilkołazie pod Lublinem. Wsiedliśmy do pociągu ubrani w kurtki, w długich butach z cholewami, z kocami. Pasażerowie dobrotliwie dopytywali się: „panowie na manewry?” Ja pod skórzaną kurtką miałem sukienną kurtkę polskiego munduru z naszytymi przez moją siostrę Halinę dystynkcjami kaprala podchorążego. W chlebaku stukały dwie „sidolówki” - granaty zaczepne podziemnej produkcji – prezent od niej „na dobry początek”. Tak było! W pociągu duszno, zaduch niemytych ciał, przepoconych ubrań i zjełczałego masła na włosach wiejskich dziewuch. Niedobrze się nam robiło. Wysiedliśmy w Rozwadowie, gdzie mieliśmy przesiąść się na pociąg do Lublina. Odetchnęliśmy z ulgą. Świeciło słońce, a lekki wiaterek zdmuchnął z nas zaduch zatłoczonego pociągu. I wtedy zobaczyliśmy, że cała stacja kolejowa obstawiona jest żandarmami z psami na smyczach i automatami gotowymi do strzału. Obława! Nie mieliśmy szans, ale z sąsiedniego toru na tym samym peronie odjeżdżał pociąg do Sandomierza, skąd właśnie przyjechaliśmy. Udało się nam wskoczyć w biegu do ostatniego wagonu i tylko usłyszeliśmy serię z automatu. Niemcy chcieli zatrzymać pociąg. Nie w ciemię bity maszynista zamiast tego dodał pary i wywiózł nas na trasę. Udało się! W Sandomierzu wysiedliśmy i zaczęliśmy zastanawiać się co dalej? Przypomniałem sobie, że szwagier Kiry Henryk Skórko jest w Dwikozach kierownikiem produkcji w fabryce produkującej marmoladę dla Wehrmachtu. Zadekowałem swoich towarzyszy w gęstych krzakach, a sam poszedłem na wartownię i kazałem dyżurnemu Werkschutzowi zaprowadzić się do Henryka. Uściskaliśmy się, a wieczorem, kiedy się ściemniło, sprowadziliśmy chłopaków przez dziurę w ogrodzeniu do gabinetu Henryka. Sekretarka nikogo tam nie wpuszczała, przynosiła nam jedzenie ze stołówki fabrycznej, a Werkschutze pilnowali naszego bezpieczeństwa. Wylegiwaliśmy się na podłodze, oczekując na kontakt, który załatwiał nam zaangażowany w miejscową konspiracje Henryk. Po dwóch dobach wyleźliśmy przez tą samą dziurę w ogrodzeniu i dotarliśmy z przewodnikiem do Zawichostu, gdzie księżycową, jasną nocą przeprawiono nas pychówką na drugą stronę Wisły i ulokowano nas po dwóch na kwaterach w Radomyślu nad Sanem. Byliśmy przyjmowani jak weterani w drodze na pole bitwy. Przez następne parę dni piliśmy bimber z ludźmi z miejscowej placówki nabierając wiary we własną tężyznę i swoją dziarską dorosłość. Pogoda była pod psem W czasie burzy piorun zapalił pobliską chałupę. Z głową pełną pijackiej fantazji zorganizowałem akcję gaszenia pożaru. Zalewałem wodą podawaną mi w wiadrach na drabinę. Chwiałem się na tej drabinie, ogień osmalał mi brwi i rzęsy. Zapomniałem, że w przytroczonym do pasa chlebaku mam granaty. Pożar został ugaszony, a granaty, jak widać nie wybuchły. Przez kilka dni wędrowaliśmy bocznymi drogami na wschód, uzbrojeni w stary rewolwer Smith&Weston z pięcioma nabojami, przedzierając się przez wsie zamieszkane przez komunistów z AL. Pytaliśmy o drogę podając odwrotne kierunki, żeby zmylić ewentualną pogoń. Jedną noc spędziliśmy pod ziemią, w wąskich korytarzach lokalnej kopalni kamienia wapiennego, w samym sercu terenów komunistycznych. Wiedzieliśmy, że złapani przez nich zostaniemy zastrzeleni. Znów się udało. Ostatni odcinek przed Wilkołazem przejechaliśmy w charakterze pomocników palaczy na dwóch parowozach poprzedzanych przez platformę z piaskiem, która służyła jako zabezpieczenie przed minami na trasie. W połowie drogi zatrzymali nas żołnierze z Wehrmachtu, którzy załadowali na platformę jakieś worki. Jeden worek rozpruł się i wyleciały z niego szczątki żołnierza, który prawdopodobnie został rozerwany przez minę. Dotarliśmy do Oddziału i zameldowaliśmy się „Cichemu”. Dostaliśmy przydział do 3-go plutonu szkolącego przyszłych dowódców AL. Pytaliśmy o drogę podając odwrotne kierunki, żeby zmylić ewentualną pogoń. Jedną noc spędziliśmy pod ziemią, w wąskich korytarzach lokalnej kopalni kamienia wapiennego, w samym sercu terenów komunistycznych. Wiedzieliśmy, że złapani przez nich zostaniemy zastrzeleni. Znów się udało..

środa, 8 października 2014

Herb

W roku 1956, w stopniu kapitana, po przeszło sześcioletniej służbie, zostałem wreszcie zwolniony z wojska. Zgodnie z „procedurą” odwiedzałem kolejno lekarzy wszystkich specjalności. Na drzwiach jednego z gabinetów zobaczyłem tabliczkę: kpt. Bogusławski, lekarz neurolog. Wszedłem i przedstawiłem się: kapitan Bogusławski, architekt. Lekarz spytał: „A jakiego pan jest herbu?” „Korab” – odpowiedziałem. „No to nie jesteśmy kuzynami, bo ja jestem Jastrzębiec”. Trochę dziwna rozmowa w czasach komuny. Po krótkiej wymianie poglądów na temat Ludowego Wojska Polskiego spytał: „Jak się pan teraz czuje?”. „Świetnie – odpowiedziałem – bo idę do cywila”. „I nic panu nie jest?” „Nie, z wyjątkiem tego, że jak w kasynie oficerskim patrzę na te mordy wokół, to robi mi się niedobrze”. „Od razu?” „Nie, mniej więcej po godzinie”. Otrzymałem skierowanie na sondę żołądka. Okazało się, że mam owrzodzenie opuszki dwunastnicy. Przy następnej wizycie spytałem: „Skąd pan wiedział, że cos u mnie jest nie w porządku?” Powiedział: „Ma pan budowę nerwicowca i 6 lat przymusowej służby w wojsku musiało wpłynąć na pana zdrowie. Po pewnym czasie choroba rozwinęła się i przeleżałem kilka tygodni w łóżku. Leków na chorobę wrzodową dwunastnicy nie było. Mój organizm na choroby reaguje snem, więc jak lekarz zalecił mi leżeć i spać, nie było z tym problemu, tym bardziej, że zapisał mi jakieś środki nasenne, a dietę sprowadzić do jednej szklanki gotowanego mleka z jednym surowym żółtkiem, rozcieńczyć to wodą i pić po szklance takiej lury kilka razy dziennie. Przespałem miesiąc, budząc się tylko na popijanie rozwodnionego mleka i wizyty w łazience. Pomogło! Potem, przez kilka lat starałem się żyć na mleku i przetworach mlecznych. Dopiero dwuletni pobyt w Anglii, gdzie prowadziłem bardzo regularny tryb życia pracując, jako architekt w GLC sprawił, że ustąpiły wszystkie dolegliwości fizyczne, łącznie z bólami reumatycznymi i leczonym stanem zapalnym zatok.

poniedziałek, 6 października 2014

Pocałunek Życia

Zgrupowania partyzanckie miały swoje leśne bazy. Dla Ponurego i Nurta w Górach Świętokrzyskich bazą był las na Wykusie koło Wąchocka. Nasz oddział operował na Lubelszczyźnie, gdzie nie sposób byłoby utrzymać taką bazę. Wiedliśmy więc życie nomadów, zmieniając m.p. co noc i klucząc tak, ażeby zmylić ewentualnych szpicli i donosicieli. Było nas już 120, mieliśmy cztery wozy taboru. Większość partyzantów, to byli chłopcy z pobliskich wsi i małych miasteczek. Nas czterech było z Warszawy. Najważniejszą zasadą partyzanta było: nie dać się zabić, a my czterej postępowaliśmy tak, jakbyśmy chcieli, żeby nas zabito. Jeszcze w pociągu, w drodze „do lasu” ludzie pytali nas: „a panowie to na manewry?” Młode, rozwichrzone głowy osiemnastoletnich chłopców, gorące serca i nadmiar (a może brak?) wyobraźni sprawiały, że wbrew zdrowemu rozsądkowi i prawdopodobieństwu udawało nam się prześlizgiwać szczęśliwie przez meandry wojennych dróg. Nikt już nie pamięta, ilu młodym zapaleńcom się to nie udawało. Sienkiewiczowskie marzenia o „mołojeckiej sławie” i ciekawość przygody ładowały w nas adrenalinę. Każdy chciał budować swój durny mit dzielnego żołnierza i twardego mężczyzny. Zarost ledwie sypał się nam na brody, a papierosy i bimber oznaczały dojrzałość. Marzyły się nam bitwy i nasze bohaterstwo podziwiane przez piękne dziewczyny. Walka w partyzantce trwa krótko, trzeba uderzyć i uciekać, ciągle uciekać, a życie żołnierza na wojnie jest wbrew pozorom monotonne i nudne. Ciągłe marsze i wyczekiwanie. My obaj z Andrzejem, po nocnym marszu, zamiast kłaść się spać na „materacu” z połamanych, młodych gałązek i czekać, aż promienie słońca przedrą się przez liście i rozgrzeją nasze zziębnięte chłodną nocą kości, zgłosiliśmy się na „pościgówkę” po żywność dla oddziału. Chcieliśmy się rozerwać i podjeść sobie trochę. Kazaliśmy załadować na podwodę masło i śmietanę przygotowane dla Niemców na „kontyngent”. Nasze wciąż jeszcze dziecinne buzie budziły chyba matczyne uczucia u gospodyń wiejskich. Okazywano nam sympatię, z domieszką dobrotliwego podziwu, I tu, uśmiechnięta gospodyni przygotowała jajecznicę, pajdy chleba z masłem i gorące mleko. Brzuchy miło się nam zaokrągliły i błogie ciepło rozlało się po całym ciele. Rozpalony piec kuchenny promieniował. Zaczynało świtać.Już mieliśmy odjeżdżać, kiedy z za zakrętu w głębokim, ciemnym jarze, ukazały się furmanki z wojskiem. Żołnierze mieli szare, lotnicze niemieckie mundury i w pierwszej chwili pomyśleliśmy, że to jakiś oddział partyzancki. Było jeszcze szaro, ale po chwili zorientowaliśmy się, że to Niemcy. Zaczęliśmy się wdrapywać po zboczu na koronę jaru, a zaspani Niemcy otworzyli chaotyczny ogień w naszym kierunku. Na górze wpadliśmy w nie zżęte jeszcze, na szczęście, zboże i na wpół zgięci pobiegliśmy w stronę lasu. Niemcy wystawili rkm, ale kule zmieniały trasę na źdźbłach zboża i nie docierały do nas. Złapały nas za to „kolki” w nażartych brzuchach, jednak strach był silniejszy. Dopadliśmy lasu, dokąd Niemcy nie zdecydowali się nas gonić i padliśmy półżywi na polance usłanej kwitnącymi konwaliami. Było cicho i spokojnie. Zasnęliśmy, zmęczeni. Słońce już świeciło, kiedy obudził mnie szorstki język krowy, która stała nade mną i lizała mnie po twarzy. Głowa pękała z bólu. Ledwie dobudziłem Andrzeja. Zatruliśmy się zapachem konwalii. Gdyby nie krowa, pewno nie obudzilibyśmy się wcale.

środa, 1 października 2014

Ptaszek z baobabu

W Lagos, w biurze Mosesa Osobu pracowała przez pewien czas architekt kurdyjskiego pochodzenia., żona Niemca, który budował linię telefoniczną przez kraj Ibo. Podszedł do niego stary Nigeryjczyk i zapytał: „Co wy tu stawiacie?” Niemiec odpowiedział: „Linię telefoniczną.” „A co to jest telefon?” „Jakbyś chciał powiedzieć żonie, żeby ci coś przyniosła, na przykład banana, wodę i chleb, to możesz znaleźć miejsce gdzie jest aparat telefoniczny, wykręcić tarczką odpowiedni numer i twoja żona, jeśli będzie w pobliżu swojego aparatu telefonicznego i usłyszy dzwonek, to podniesie słuchawkę, a ty powiesz jej, czego potrzebujesz.” „A jak jej nie będzie koło tego telefonu?” „To nie będziesz mógł jej tego powiedzieć.” „To po co nam takie urządzenie? Jak będę chciał coś powiedzieć swojej żonie, to wyślę do niej ptaszka. Pokażę ci to.” Kucnął pod baobabem, przyłożył na chwilę obie dłonie do głowy i powiedział: „Ona tu zaraz przyjdzie.” Po 15 minutach przychodzi stara kobieta i mówi: „Co ci do głowy strzeliło? Po co ci banan, woda i chleb?” Pytanie jest: po co Nigeryjczykom telefony?

poniedziałek, 29 września 2014

Znachor

Po powrocie z kontraktów w Azji i Afryce postanowiliśmy ustatkować się i wypoczywać zakotwiczeni na wsi, we własnej chałupie. Po dłuższych poszukiwaniach udało się nam znaleźć w Woli Szydłowieckiej na skraju Puszczy Bolimowskiej opuszczone gospodarstwo po zmarłym wiejskim kowalu, który w swojej zagrodzie pracował w drewnianej, kurnej kuźni. Poznaliśmy tam prostych, niewykształconych, ale czasem ciekawych ludzi, których obdarzaliśmy szacunkiem i prowadziliśmy z nimi długie rozmowy. Jednym z nich był blacharz,który montował nam rynny na chałupie. Na miejscu wymierzył co było trzeba i po paru dniach zajechał do nas na stareńkim motorowerze Sachsa, z doczepioną, dwukołową przyczepką rowerową własnej roboty, a na niej przywiózł wykonane w swoim warsztacie długie rynny blaszane. Wszystko pasowało, byliśmy zaskoczeni precyzją i przemyślnością tego prostego człowieka. Opowiadał nam, że był uważany w okolicy za znachora i pomimo jego protestów, ludzie przychodzili do niego po porady. Zaczęło się od tego, że miał chore stopy, które bolały go, pociły się okrutnie i śmierdziały tak, że trudno było wytrzymać! Kiedyś, krył dach blachą cynkową podczas deszczu. Zdjął buty, żeby się nie poślizgnąć i łaził po tej blasze na bosaka. Od tej pory nogi przestały mu się pocić i już nie śmierdziały. Sąsiadowi, który cierpiał na podobną przypadłość poradził, żeby włożył kawał blachy cynkowej do dużej miednicy i zaczął w niej moczyć nogi, pocierając stopami o blachę. Sąsiad został wyleczony i wtedy – zaczęło się. Nikt nie chciał wierzyć, że to był przypadek, że nie posiada żadnej tajemnej wiedzy, że nie jest znachorem. Jednakże dawał ludziom różne rady, co czasem skutkowało, a wyleczeni ludzie rozpowiadali o talentach blacharza – znachora.

piątek, 26 września 2014

Błogosławione pokrzywy

Wędrowaliśmy z Włodkiem przez Gorce i Pieniny. Żona Włodka, Danusia z małym Jackiem zamieszkała w jakiejś chałupie, w Rabce. Ja przyjechałem do nich na parę dni, żeby z Włodkiem powłóczyć się po górach. W powrotnej drodze, przy zejściu z Trzech Koron do Czorsztyna w deszczu, przy chłodnych podmuchach wiatru, moje kolana obciążone parogodzinnym, nieustannym schodzeniu w dół spuchły i rozbolały. Nocowaliśmy po drodze do Rabki w jednej z ostatnich, podszytych wiatrem kurnych chat we wsi Maniowy nad Dunajcem. Rano – z trudem powłóczyłem nogami. Kiedy dotarliśmy do Rabki, gospodyni wzięła mnie pod opiekę. Przyniosła naręcze świeżych pokrzyw i powiedziała: „Zbijcie całe nogi tymi pokrzywami. Zostawcie włoski z pokrzyw przez kwadrans – niech się jad pokrzywy weżre wam w ciało, a potem zetrzyjcie je z nóg i przykryjcie się ciepło.” Po tym zabiegu dostałem dreszczy i wysokiej gorączki. Rano – kolana były zdrowe. Wstałem i… zatoczyłem się na ścianę. Nie miałem siły utrzymać się na nogach bez opierania o ścianę. Kuracja była ostra, ale okazała się skuteczna. Potem, przez wiele lat stosowałem obijanie pokrzywą obolałych stawów, kiedy czułem taką potrzebę. Zawsze działało. W biurze, na Królewskiej, nasza kreślarka Lidzia zrywała rano nad Wisłą świeże pokrzywy i w pracowni, za drewnianą szafą, dziewczyny z Ewą na czele tłukły mnie po ramionach, które najczęściej mi dokuczały.

środa, 24 września 2014

Żmije

Był rok 1952. Już od paru lat byłem oficerem na służbie komuny w „Ludowym Wojsku Polskim”. Nadszedł długo oczekiwany urlop i ochoczo zrzuciłem mundur. Wędrowaliśmy z przyjaciółmi górami, z Wisły, na wschód. W Krynicy zostaliśmy sami z Anną; Brutalny, prostacki świat wojska wydawał się odległy i nie realny. Było cudownie! Po nocach spędzonych w prymitywie górskich chat i schronisk, wykąpani w krystalicznie czystej wodzie Popradu w Muszynie, zanocowaliśmy na prywatnej kwaterze, w czystej pościeli, na miękkim łóżku, żeby następnego dnia znów zanurzyć się w surowym świecie gór. Po paru dniach znaleźliśmy się w Bieszczadach. W Komańczy spotkaliśmy kilka osób, które też zapragnęły poznać smak przygody na tym opuszczonym przez ludzi, zdziczałym, wydawało się, że zapomnianym przez wszystkich zakątku, u zbiegu granic ZSRR i Czechosłowacji, gdzie stałymi mieszkańcami byli tylko żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza. W naszej grupie „łazików” znajdował się młody człowiek, który w czasie wojny pracował w Bieszczadach przy wyrębie lasów. Drewno stawiane w „metry” (1x1x1m), było siedliskiem żmij, a te przy załadunku na transport, często kąsały ręce robotników leśnych przygotowanych jednak na takie wydarzenia. Każdy z nich miał za pasem drewniane widełki – do przygwożdżenia żmii do ziemi, nóż i kawałek chleba. Należało żmiję uchwycić poniżej głowy, naciąć ostrożnie skórę i ściągnąć podskórną warstwę tłuszczu. Potem – zjeść ten tłuszcz z chlebem. Antidotum zawarte w tłuszczu żmii neutralizowało działanie jadu. Trudność polegała na zręcznym złapaniu tego gada, który właśnie ukąsił i zdjęcie tłuszczu tak, żeby nie „zafarbował” krwią żmii. Rozmawiałem później z wieloma lekarzami na temat tej „kuracji”. Żaden z nich o tym nie słyszał. Dni mijały, urlop się kończył. Trzeba było wracać do Warszawy, do kieratu codziennych obowiązków i zajęć. Zostały tylko wspomnienia niczym nie skrępowanej swobody.

poniedziałek, 22 września 2014

Malaria

Przyleciałem do Lagos z Yoli. Z suchego żaru pieca hartowniczego, do wilgotnego upału łaźni, gdzie przy temperaturze +39◦C i 100% wilgotności para buchała z ust. Lagos było nazywane przez angielskich kolonizatorów „grobem białego człowieka”. Na szczęście, w drugiej połowie XX wieku korzystaliśmy już z klimatyzacji i leków przeciwmalarycznych, które wprawdzie nie zapobiegały chorobie, ale osłabiały jej przebieg. Po krótkiej, rutynowej awanturze na lotnisku, z rojem taksówkarzy usiłujących wyrwać mi z ręki torbę i wepchnąć mnie do swojej taksówki i po ustaleniu ceny za kurs ruszyłem do biura Mosesa, a potem do hotelu na wyspie Ikoyi, gdzie wśród kilku polskich architektów zatrudnionych przez rząd nigeryjski mieszkał Wiesław Żochowski, ze swoją kochaną żoną Lucynką. Zajmowali tylko jeden pokój, ale mieli pełne utrzymanie, za które nie musieli płacić, a rząd nie musiał wynajmować dla nich domu. Obie strony były szczęśliwe. Hotel stał w pobliżu pięknego parku pełnego przedziwnych, kolorowych krabów żyjących w norkach, a nie w morzu – jak te brązowo szare, które znaliśmy z plaż. Jaskrawo czerwone, błękitne i zielone kraby, ślizgające się bokiem pomiędzy jamkami wyrytymi w ziemi przypominały ruchome, śmigające po szarym gruncie kwiaty. Kraby morskie budziły we mnie wstręt od czasu, kiedy wędrując wzdłuż morza pustą plażą zobaczyłem czarnego trupa, któremu z rozbitej czaszki wypełzały dwa bure kraby. Murzyni przechodzący obok nie zwracali na tego trupa uwagi, a ja czym prędzej wróciłem na plażę pełną ludzi wypoczywających pod daszkami z liści palmowych, gdzie wróciłem do równowagi po tym obrzydliwym widoku. W hotelu Ikoyi zatrzymałem się też kilka tygodni wcześniej. Wyłączono wtedy prąd („no NEPA”) i przestała działać klimatyzacja. W klimatyzowanych pokojach hotelowych nie było moskitier nad łóżkami, a mnie było duszno w nocy, więc otworzyłem okno. Pewno wtedy ukąsiła mnie komarzyca zakażona malarią. Teraz stałem pod gorącym natryskiem i trzęsła mną zimnica. Skojarzyłem napad dreszczy z moim poprzednim pobytem w hotelu w okresie, który odpowiadał cyklowi rozwoju malarii w organizmie człowieka. Następnego dnia miałem lecieć na drugi koniec Nigerii, na wschód od Yoli – do Maiduguri. Malaria zaatakowała mój żołądek. Dostałem silnego rozstroju i wlazłem do samolotu powłócząc nogami. Czekał mnie lot w głąb Afryki – 1.300 kilometrów, do nieznanego mi zupełnie miasta. Półżywy odszukałem Stasia Sikorskiego, architekta Maiduguri, który zaprowadził mnie do apteki, a tam czarny aptekarz z lekarskimi słuchawkami na szyi chciał mnie koniecznie zbadać. Był już sobotni wieczór i nikt w weekend nie pracował. Rano Sikorski skontaktował mnie z lekarką, Angielką, która chciała w poniedziałek pobrać mi krew i dać do badania na obecność parazytów malarii. Poprosiłem, żeby zaczęła mnie leczyć na moją odpowiedzialność. Znalazłem się w sali opatrunkowej w szpitalu, otrzymałem zastrzyk i kroplówkę. Leżałem pod kroplówką sam, w pustej sali. W szpitalu była tylko jedna pielęgniarka dyżurna zajęta (?) innymi chorymi. Obserwowałem miłosne igraszki owadów na suficie, kiedy zerwała się burza. Zgasło światło, błyskawice i grzmoty, a podmuch wiatru wywalił okno i wszystko zaczęło fruwać w powietrzu. Ja sam – „Łazarz” pod kroplówką. Scena była, jak w Piekle Dantego. Zacząłem się śmiać. Przybiegła czarna siostra przerażona, była pewna, że biały zwariował! Jak ucichła burza, a ja już miałem trzy butelki soli fizjologicznej w żyłach, kazałem zawołać taksówkę i pojechałem do hotelu. Rano ledwie wlazłem po schodkach do samolotu. Czekało mnie jeszcze 700 kilometrów lotu do Yoli, gdzie na lotnisku czekał kierowca Garba, który zawiózł mnie do domu. Pod opieką Ewy przeleżałem parę dni i wyzdrowiałem. Jeszcze przez kilka lat, już w Polsce, miałem nawroty ataków, kiedy byłem zmęczony, zestresowany, albo po prostu osłabiony. Powiedziano mi, że do końca życia nie powinienem przekazywać krwi, a przy każdym poważniejszym zabiegu mam informować chirurga o przebytej malarii. Na szczęście ani Ewa, ani dzieci nie zachorowały na malarię.

czwartek, 3 lipca 2014

Znów online

Po trzech latach udało mi się wreszcie przypomnieć dane do logowania!!! Tata coraz bliżej tytułowej setki, więc do dzieła. Od poniedziałku nowe posty. Miłego czytania!