poniedziałek, 6 października 2014

Pocałunek Życia

Zgrupowania partyzanckie miały swoje leśne bazy. Dla Ponurego i Nurta w Górach Świętokrzyskich bazą był las na Wykusie koło Wąchocka. Nasz oddział operował na Lubelszczyźnie, gdzie nie sposób byłoby utrzymać taką bazę. Wiedliśmy więc życie nomadów, zmieniając m.p. co noc i klucząc tak, ażeby zmylić ewentualnych szpicli i donosicieli. Było nas już 120, mieliśmy cztery wozy taboru. Większość partyzantów, to byli chłopcy z pobliskich wsi i małych miasteczek. Nas czterech było z Warszawy. Najważniejszą zasadą partyzanta było: nie dać się zabić, a my czterej postępowaliśmy tak, jakbyśmy chcieli, żeby nas zabito. Jeszcze w pociągu, w drodze „do lasu” ludzie pytali nas: „a panowie to na manewry?” Młode, rozwichrzone głowy osiemnastoletnich chłopców, gorące serca i nadmiar (a może brak?) wyobraźni sprawiały, że wbrew zdrowemu rozsądkowi i prawdopodobieństwu udawało nam się prześlizgiwać szczęśliwie przez meandry wojennych dróg. Nikt już nie pamięta, ilu młodym zapaleńcom się to nie udawało. Sienkiewiczowskie marzenia o „mołojeckiej sławie” i ciekawość przygody ładowały w nas adrenalinę. Każdy chciał budować swój durny mit dzielnego żołnierza i twardego mężczyzny. Zarost ledwie sypał się nam na brody, a papierosy i bimber oznaczały dojrzałość. Marzyły się nam bitwy i nasze bohaterstwo podziwiane przez piękne dziewczyny. Walka w partyzantce trwa krótko, trzeba uderzyć i uciekać, ciągle uciekać, a życie żołnierza na wojnie jest wbrew pozorom monotonne i nudne. Ciągłe marsze i wyczekiwanie. My obaj z Andrzejem, po nocnym marszu, zamiast kłaść się spać na „materacu” z połamanych, młodych gałązek i czekać, aż promienie słońca przedrą się przez liście i rozgrzeją nasze zziębnięte chłodną nocą kości, zgłosiliśmy się na „pościgówkę” po żywność dla oddziału. Chcieliśmy się rozerwać i podjeść sobie trochę. Kazaliśmy załadować na podwodę masło i śmietanę przygotowane dla Niemców na „kontyngent”. Nasze wciąż jeszcze dziecinne buzie budziły chyba matczyne uczucia u gospodyń wiejskich. Okazywano nam sympatię, z domieszką dobrotliwego podziwu, I tu, uśmiechnięta gospodyni przygotowała jajecznicę, pajdy chleba z masłem i gorące mleko. Brzuchy miło się nam zaokrągliły i błogie ciepło rozlało się po całym ciele. Rozpalony piec kuchenny promieniował. Zaczynało świtać.Już mieliśmy odjeżdżać, kiedy z za zakrętu w głębokim, ciemnym jarze, ukazały się furmanki z wojskiem. Żołnierze mieli szare, lotnicze niemieckie mundury i w pierwszej chwili pomyśleliśmy, że to jakiś oddział partyzancki. Było jeszcze szaro, ale po chwili zorientowaliśmy się, że to Niemcy. Zaczęliśmy się wdrapywać po zboczu na koronę jaru, a zaspani Niemcy otworzyli chaotyczny ogień w naszym kierunku. Na górze wpadliśmy w nie zżęte jeszcze, na szczęście, zboże i na wpół zgięci pobiegliśmy w stronę lasu. Niemcy wystawili rkm, ale kule zmieniały trasę na źdźbłach zboża i nie docierały do nas. Złapały nas za to „kolki” w nażartych brzuchach, jednak strach był silniejszy. Dopadliśmy lasu, dokąd Niemcy nie zdecydowali się nas gonić i padliśmy półżywi na polance usłanej kwitnącymi konwaliami. Było cicho i spokojnie. Zasnęliśmy, zmęczeni. Słońce już świeciło, kiedy obudził mnie szorstki język krowy, która stała nade mną i lizała mnie po twarzy. Głowa pękała z bólu. Ledwie dobudziłem Andrzeja. Zatruliśmy się zapachem konwalii. Gdyby nie krowa, pewno nie obudzilibyśmy się wcale.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz