środa, 24 września 2014

Żmije

Był rok 1952. Już od paru lat byłem oficerem na służbie komuny w „Ludowym Wojsku Polskim”. Nadszedł długo oczekiwany urlop i ochoczo zrzuciłem mundur. Wędrowaliśmy z przyjaciółmi górami, z Wisły, na wschód. W Krynicy zostaliśmy sami z Anną; Brutalny, prostacki świat wojska wydawał się odległy i nie realny. Było cudownie! Po nocach spędzonych w prymitywie górskich chat i schronisk, wykąpani w krystalicznie czystej wodzie Popradu w Muszynie, zanocowaliśmy na prywatnej kwaterze, w czystej pościeli, na miękkim łóżku, żeby następnego dnia znów zanurzyć się w surowym świecie gór. Po paru dniach znaleźliśmy się w Bieszczadach. W Komańczy spotkaliśmy kilka osób, które też zapragnęły poznać smak przygody na tym opuszczonym przez ludzi, zdziczałym, wydawało się, że zapomnianym przez wszystkich zakątku, u zbiegu granic ZSRR i Czechosłowacji, gdzie stałymi mieszkańcami byli tylko żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza. W naszej grupie „łazików” znajdował się młody człowiek, który w czasie wojny pracował w Bieszczadach przy wyrębie lasów. Drewno stawiane w „metry” (1x1x1m), było siedliskiem żmij, a te przy załadunku na transport, często kąsały ręce robotników leśnych przygotowanych jednak na takie wydarzenia. Każdy z nich miał za pasem drewniane widełki – do przygwożdżenia żmii do ziemi, nóż i kawałek chleba. Należało żmiję uchwycić poniżej głowy, naciąć ostrożnie skórę i ściągnąć podskórną warstwę tłuszczu. Potem – zjeść ten tłuszcz z chlebem. Antidotum zawarte w tłuszczu żmii neutralizowało działanie jadu. Trudność polegała na zręcznym złapaniu tego gada, który właśnie ukąsił i zdjęcie tłuszczu tak, żeby nie „zafarbował” krwią żmii. Rozmawiałem później z wieloma lekarzami na temat tej „kuracji”. Żaden z nich o tym nie słyszał. Dni mijały, urlop się kończył. Trzeba było wracać do Warszawy, do kieratu codziennych obowiązków i zajęć. Zostały tylko wspomnienia niczym nie skrępowanej swobody.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz