wtorek, 19 maja 2015

Czarnohora

Huculszczyzna wydawała się nam tak polska, jak Podhale. Czarnohora z Pop Iwanem, to była enklawa naszych gór na wschodzie, gdzie nie mówiono po góralsku, lecz po rusińsku. Huculszczyzna była od czasów Kazimierza Wielkiego w granicach Rzeczypospolitej. Na zbiórkach harcerskich śpiewaliśmy naszą ulubioną piosenkę „tam szum Prutu, Czeremoszu Hucułom przygrywa, a wesoła kołomyjka do tańca porywa, dla Hucuła nie ma życia, jak na połoninie...” Przed wojną była moda na Huculszczyznę, na huculskie, barwne kilimy, hafty i huculską, bogato zdobioną ceramikę. To był mit ludu, który zachował stare obyczaje i stare obrzędy. To była wyimaginowana miłość, niezależna od bliższego kontaktu z tym ludem. Miłość bezinteresowna i – piękna. 23 WDH była znana, jako pomarańczarnia, od pomarańczowych chust harcerskich. W grudniu 1937 roku pojechaliśmy na obóz narciarski do schroniska pod Howerlą, w Czarnohorze, na Huculszczyźnie. Po nocy spędzonej w przedziałach 3ej klasy, gdzie my - mali spaliśmy na nartach ułożonych w poprzek, na górnych pólkach, kiedy starsi wylegiwali się na plecakach ułożonych między ławkami. Wysiedliśmy na stacji w Worochcie. Było już ciemno i zimno. Mróz, śnieg i oblodzone ulice. Wędrowaliśmy przez miasteczko do kolejki wąskotorowej, używanej do transportu drewna z wyrębów w górach. Każdy z nas niósł swój plecak i drewniane narty. Nam, małym dwunastolatkom było ciężko i wlekliśmy się w ogonie kolumny maszerującej środkiem ulic. Nasz drużynowy „Zeus” był młodym nauczycielem geografii {w harcerstwie byliśmy z nim per „ty”, ale na lekcjach wszyscy uczniowie zwracali się do niego per „panie profesorze”), kazał nam iść na przedzie i nadawać tempo marszu. Obaj z Jędrusiem Witulskim - „krótkie szkraby”- nadaliśmy takie tempo, że starsi nie mogli nadążyć. Ambicja dodawała nam skrzydeł i sił. Po wielu latach zdałem sobie sprawę, że ledwie powłóczący nogami słabeusz, który nie czuje nawet specjalnego związku ze swoją grupą, postawiony na czele staje się silny i odpowiedzialny za nią, nie zawodzi, jest dzielny i potrafi dać przykład. W nie ogrzewanych wagonikach kolejki zmarzliśmy. Już była noc, kiedy wysadzono nas na skraju lasu, przez który wspinaliśmy się oblodzonym „holwegiem”, którym drwale w tym czasie spuszczali pnie drzew. Kiedy słyszeliśmy ostrzegawczy okrzyk drwala, uskakiwaliśmy w śnieg, między stojące drzewa, a obok, koło nas pędziły z łomotem pnie, obijając się o drzewa, do najbliższej polanki na zakręcie, gdzie następny Hucuł wbijał siekierę w pień i kierował go w dół. Skostniali z zimna i bardzo zmęczeni, ale cali dotarliśmy do niedawno zbudowanego, drewnianego schroniska na porębie poniżej szczytu Howerli. Nowiutkie schronisko, niewielkie pokoje z piętrowymi łóżkami, centralne ogrzewanie i ciepła woda, kucharki przygotowujące kolację, po prostu raj. Do dziś czuję zapach świeżo ciosanego drzewa i pierzynkę ciepłego powietrza, w którą zostaliśmy otuleni. Zająłem oczywiście górne łóżko. Chciałem mieć wolną przestrzeń nad sobą. Już wtedy zaczęła się chyba rodzić moja klaustrofobia. Mieliśmy codziennie naukę jazdy na nartach na zboczach Howerli. Wychodziliśmy zaraz po śniadaniu, a palce u nóg i rąk wyłamywał mi nieznośny ból, od którego miałem łzy w oczach. To były jakieś zaburzenia w krążeniu związane pewno z wiekiem dojrzewania. Po pewnym czasie ból ustawał i zostawała sama przyjemność jazdy na nartach. Wracaliśmy przez porębę, co przy naszym braku umiejętności było niezwykle hazardowym przedsięwzięciem. Pokonanie tego ostatniego odcinka przed powrotem do schroniska, dawało nam masochistyczną przyjemność przełamania własnego strachu. Zaawansowani narciarze wyruszyli na parudniową wycieczkę na Pop Iwan. Potem zorganizowano narciarską „pogoń za lisem”. Nie mieliśmy jednak szans złapać lisa, którym był najlepszy narciarz w drużynie. Wielkim przeżyciem był Nowy Rok. Ledwie zasnęliśmy w noc Sylwestrową, kiedy zbudził nas alarm i wymarsz w góry, gdzie starsi harcerze ustawili potężny stos drewna – ogromne ognisko, a cała drużyna ustawiona w czworobok wysłuchała rozkazu dziennego „Zeusa”. Śpiewaliśmy kolędy i pieśni harcerskie, a potem – z zapalonymi pochodniami w dłoniach zjechaliśmy do schroniska na zasłużony sen. Dobrze pamiętam ten zjazd, kiedy cienie układały się na śniegu w niespodziewany sposób i trzeba było zjeżdżać na elastycznych, ugiętych kolanach, bo narty uciekały w dół, albo podchodziły niemal pod gardło. Zaledwie 30 lat wcześniej Czarnohora, to były „góry zupełnie dzikie i prawie nie dostępne”, jak o nich pisała pionierka polskiego narciarstwa Ewa Dzieduszycka. „Wprawdzie przez Worochtę przechodziła kolej do Rumunii, ale w górach nie było mowy, o żadnych schroniskach, lub choćby zagospodarowanych kolibach... Z Worochty wyszliśmy (w góry na „ski”) o świcie. Znajomy Hucuł starał się odwieść nas od szalonego czynu: - Nie idit’y pod Hoverlu!, zawodził, tamże wowki i nied’wiedi!” Wiele lat po dramatycznej nocy spędzonej w oblężonej przez wilki kolibie stwierdziła: „...przeżyłam bombardowania z samolotów i byłam pod obstrzałem artyleryjskim, ale nie czułam aż tak przerażającego strachu, jak w tamtej samotnej kolibie, otoczona przez rozwścieczone bestie.” Rok później mieliśmy obóz narciarski w Kościelisku. Zaawansowani narciarze, a wśród nich Alek, Długi, Zośka, Słoń, Czarny Jaś i Mały Tadzio, wyruszyli na wycieczkę szczytami Czerwonych Wierchów. Moje umiejętności narciarskie nie były dostateczne, żeby do nich dołączyć. Było to ostatnie zimowisko przed wojną.

poniedziałek, 2 lutego 2015

Inwestorzy

Podczas pracy w pracowni Służby Zdrowia spotkałem hazardzistę grającego na wyścigach konnych, przedstawiciela inwestora, uroczego Żyda, inżyniera Sigelberga, którego wyrzucono z partii za antysemityzm! Po wygranej na wyścigach przychodził do pracowni z koszem pełnym owoców, ciastek i wina. Po przegranej, dożywialiśmy go swoimi kanapkami, przynoszonymi na drugie śniadanie. Kiedyś nazwał partyjnego dygnitarza „parszywym Żydem”. Zapytany na sądzie partyjnym, czy to prawda, że przed wojną prześladował Żydów, będąc kierownikiem sekcji żydowskiej w Ministerstwie Oświaty i Wyznań Religijnych? Odpowiedział naśladując żargon żydowski: „I prawda i nie prawda. Prześladowałem, ale tylko Żydówki, młode i ładne” Inż. Sigelberg został wyrzucony z partii za... antysemityzm (z takim nosem?) Drugi przedstawiciel inwestora, konsultującego projekt szpitala MSW na Wołoskiej, pułkownik Gangel opowiadał nam najświeższe kawały polityczne, uprzedzając o wysokości wyroku, jaki otrzymał dowcipniś za opowiadanie kawału. Gangel był oczywiście członkiem partii.

piątek, 30 stycznia 2015

Bypass'y

Po powrocie z Syrii poddałem się koronorografii i w rezultacie wylądowałem w Uniwersyteckiej Klinice w Zurychu, z zaleceniem wykonania sześciu bypass’ów. (W tym czasie lekarze w Polsce potrafili wykonać maksimum trzy bypass’y w czasie bezpiecznym, po odłączeniu pracy serca i płuc.) Poleciałem sam. Nie chciałem narażać Ewy na stres w szpitalu, w oczekiwaniu na rezultat operacji. W izbie przyjęć wypełniłem ankietę. W rubryce „wyznanie” napisałem Roman Catholic. Wkrótce pojawiła się miła pani w średnim wieku, która spytała czy jestem sam, a jeśli tak – czy może zaopiekować się mną na terenie szpitala? Okazało się, że przedstawiciele różnych grup wyznaniowych pomagają samotnym chorym przybywającym do szpitala. Zaprowadziła mnie na oddział, przedstawiła siostrze oddziałowej, a dowiedziawszy się, że rano następnego dnia mam być operowany, spytała, czy może mnie odwiedzić po operacji? Wieczorem przyszedł anestezjolog, a potem chirurg i poinformowali mnie o istocie operacji. Ewa zatelefonowała na salę pooperacyjną i od siostry dowiedziała się o przebiegu operacji. Po całkowitym wybudzeniu i rozintubowaniu, poczułem się wspaniale – jakbym wysiadł z dusznego wagonika kolejki linowej, wyszedł na Kasprowy Wierch i zachłysnął się świeżym, pełnym tlenu powietrzem. Przy łóżku stała z kwiatkiem w ręku moja opiekunka. Po paru dniach zatelefonowałem do Ewy, która przyleciała i spędzała całe dnie przy moim łóżku. Wkrótce zjeżdżaliśmy windą do parku szpitalnego, po którym snuły się zjawy w białych koszulach szpitalnych ciągnąc za sobą stojaki na kółkach z kroplówkami podłączonymi rurkami do tętnic udowych. Szpital był w rozbudowie. Na tarasie trzeciego piętra (leżałem obok), było lądowisko dla helikoptera. Na 2-3 minuty przed lądowaniem, dźwigi zostawały unieruchomione, a na lądowisku o wymiarach 10x10m siadał maleńki, jednoosobowy helikopter, z przytroczoną z boku kapsułą, nadzianą leżącym chorym. W drzwiach na taras czekała już ekipa „R-ki” z łóżkiem wyposażonym w kroplówkę i różne urządzenia do ratowania życia. Po paru minutach helikopter odlatywał, a dźwigi podejmowały pracę. W szpitalu spotkałem Polkę, która pracowała jako pielęgniarka w karetce pogotowia (w ekipie szwajcarskich karetek nie ma lekarza). Największym obciążeniem psychicznym była dla niej zasada, że w pierwszej kolejności ma zająć się tym chorym, który ma najlepszy (najdroższy), rodzaj ubezpieczenia, a nie tym, który najbardziej potrzebuje pomocy. Przeżywała bardzo ratowanie lekko rannych w pierwszej kolejności, jeśli mieli lepsze ubezpieczenie od innych, bardziej zagrożonych. Tydzień po operacji wracaliśmy z Ewą samolotem do Warszawy. Spędziłem jeszcze 10 dni w klinice w Aninie, a po miesiącu jeździłem na rowerze po łęgach nad Liwcem, gdzie spędzaliśmy wakacje z dziećmi i Haliną, która przyleciała do nas z Londynu.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Artur

Drugi mąż mojej siostry Jadwigi, Żyd ze Lwowa, znalazł się w czasie wojny w ZSRR, w Odessie. Zapisał się do partii komunistycznej, pracował w jakiejś fabryce, co uwolniło go od powołania do wojska i wysłania na front. Ożenił się z córką dyrektora. Po wojnie ukończył studia historyczne na uniwersytecie i rozwiódł się, zostawiając ją z małym synkiem. W Moskwie poznał w ambasadzie polskiej moją siostrę, ożenił się z nią i dzięki temu mógł wyemigrować z ZSRR do Polski. Po kilku latach pobytu w Polsce wyemigrował wraz z Jadwigą i jej dwoma synami z pierwszego małżeństwa, do Izraela, gdzie również pracował, jako historyk. Rozwiódł się z moją siostrą i ożenił z „sabrą” tj miejscową Żydówką, z kilkoma dziećmi. W ten sposób ugruntował w Izraelu swoją pozycję „prawdziwego” Żyda.

poniedziałek, 13 października 2014

Ratunek przed sowietami przyszedł z AL

Po rozwiązaniu Oddziału na Lubelszczyźnie, znaleźliśmy się wraz z kilkoma kolegami w schronisku dla byłych partyzantów AK, zorganizowanym w Otwocku przez RGO (Rada Główna Opiekuńcza – oficjalnie działająca pod okupacją niemiecką organizacja społeczna), czekając na możliwość przedostania się przez Wisłę, do Powstania. Pewnego dnia odwiedził nas patrol MO (Milicji Obywatelskiej), właśnie powołanej przez władze komunistyczne policji. Jeden z milicjantów, były partyzant AL, okazał się moim kolegą z fabryki Steyr-Daimler-Puch w Warszawie, gdzie pracował na sąsiedniej tokarce. Uprzedził mnie, że w nocy wszyscy rezydenci schroniska zostaną „zwinięci” przez Urząd Bezpieczeństwa. Uprzedził, żebym był ostrożny, bo UB ma wśród nas swoich ludzi. W ten sposób ocalił mnie przed gułagiem. Okazało się, że aresztowanych przewieziono do obozu w Rembertowie, skąd NKWD wywoziło byłych partyzantów do ZSRR. Potwierdził to, po wielu latach, mój kolega ze studiów architekt Balicki, zwany przez przyjaciół „Ziutkiem”, który był żołnierzem Dywersji II Okręgu „Obroża” AK i złapany do obozu w Rembertowie, spędził 2 lata w gułagu sowieckim.

piątek, 10 października 2014

Głupi ma szczęście

Była piękna wiosna 1944. Urwałem się z pracy w niemieckiej fabryce zbrojeniowej w Warszawie i razem z Jędrkiem, Witkiem i Stasiem wyruszyłem z kwatery w majątku Konary pod Radomiem do „lasu” walczyć z bronią w ręku, jak przystało na dzielnych Polaków. Byliśmy naiwnymi chłopakami, którzy ledwo pokończyli 18 lat i wydawało się nam, że nie przystoi nam już dłużej gnuśnieć w konspiracji. Wąs sypał się pod nosem. Fryzjer przy goleniu zapytał: „czy wąsy taż szanownemu panu zgolić, bo chyba zeszłą razą ich pan nie zgolił?”, a ja przecież tę oznakę męskości hodowałem od roku. Powiedziałem: „gól pan” i nigdy już wąsów nie zapuściłem. Ruszyliśmy w drogę, żeby zameldować się w leśniczówce w Wilkołazie pod Lublinem. Wsiedliśmy do pociągu ubrani w kurtki, w długich butach z cholewami, z kocami. Pasażerowie dobrotliwie dopytywali się: „panowie na manewry?” Ja pod skórzaną kurtką miałem sukienną kurtkę polskiego munduru z naszytymi przez moją siostrę Halinę dystynkcjami kaprala podchorążego. W chlebaku stukały dwie „sidolówki” - granaty zaczepne podziemnej produkcji – prezent od niej „na dobry początek”. Tak było! W pociągu duszno, zaduch niemytych ciał, przepoconych ubrań i zjełczałego masła na włosach wiejskich dziewuch. Niedobrze się nam robiło. Wysiedliśmy w Rozwadowie, gdzie mieliśmy przesiąść się na pociąg do Lublina. Odetchnęliśmy z ulgą. Świeciło słońce, a lekki wiaterek zdmuchnął z nas zaduch zatłoczonego pociągu. I wtedy zobaczyliśmy, że cała stacja kolejowa obstawiona jest żandarmami z psami na smyczach i automatami gotowymi do strzału. Obława! Nie mieliśmy szans, ale z sąsiedniego toru na tym samym peronie odjeżdżał pociąg do Sandomierza, skąd właśnie przyjechaliśmy. Udało się nam wskoczyć w biegu do ostatniego wagonu i tylko usłyszeliśmy serię z automatu. Niemcy chcieli zatrzymać pociąg. Nie w ciemię bity maszynista zamiast tego dodał pary i wywiózł nas na trasę. Udało się! W Sandomierzu wysiedliśmy i zaczęliśmy zastanawiać się co dalej? Przypomniałem sobie, że szwagier Kiry Henryk Skórko jest w Dwikozach kierownikiem produkcji w fabryce produkującej marmoladę dla Wehrmachtu. Zadekowałem swoich towarzyszy w gęstych krzakach, a sam poszedłem na wartownię i kazałem dyżurnemu Werkschutzowi zaprowadzić się do Henryka. Uściskaliśmy się, a wieczorem, kiedy się ściemniło, sprowadziliśmy chłopaków przez dziurę w ogrodzeniu do gabinetu Henryka. Sekretarka nikogo tam nie wpuszczała, przynosiła nam jedzenie ze stołówki fabrycznej, a Werkschutze pilnowali naszego bezpieczeństwa. Wylegiwaliśmy się na podłodze, oczekując na kontakt, który załatwiał nam zaangażowany w miejscową konspiracje Henryk. Po dwóch dobach wyleźliśmy przez tą samą dziurę w ogrodzeniu i dotarliśmy z przewodnikiem do Zawichostu, gdzie księżycową, jasną nocą przeprawiono nas pychówką na drugą stronę Wisły i ulokowano nas po dwóch na kwaterach w Radomyślu nad Sanem. Byliśmy przyjmowani jak weterani w drodze na pole bitwy. Przez następne parę dni piliśmy bimber z ludźmi z miejscowej placówki nabierając wiary we własną tężyznę i swoją dziarską dorosłość. Pogoda była pod psem W czasie burzy piorun zapalił pobliską chałupę. Z głową pełną pijackiej fantazji zorganizowałem akcję gaszenia pożaru. Zalewałem wodą podawaną mi w wiadrach na drabinę. Chwiałem się na tej drabinie, ogień osmalał mi brwi i rzęsy. Zapomniałem, że w przytroczonym do pasa chlebaku mam granaty. Pożar został ugaszony, a granaty, jak widać nie wybuchły. Przez kilka dni wędrowaliśmy bocznymi drogami na wschód, uzbrojeni w stary rewolwer Smith&Weston z pięcioma nabojami, przedzierając się przez wsie zamieszkane przez komunistów z AL. Pytaliśmy o drogę podając odwrotne kierunki, żeby zmylić ewentualną pogoń. Jedną noc spędziliśmy pod ziemią, w wąskich korytarzach lokalnej kopalni kamienia wapiennego, w samym sercu terenów komunistycznych. Wiedzieliśmy, że złapani przez nich zostaniemy zastrzeleni. Znów się udało. Ostatni odcinek przed Wilkołazem przejechaliśmy w charakterze pomocników palaczy na dwóch parowozach poprzedzanych przez platformę z piaskiem, która służyła jako zabezpieczenie przed minami na trasie. W połowie drogi zatrzymali nas żołnierze z Wehrmachtu, którzy załadowali na platformę jakieś worki. Jeden worek rozpruł się i wyleciały z niego szczątki żołnierza, który prawdopodobnie został rozerwany przez minę. Dotarliśmy do Oddziału i zameldowaliśmy się „Cichemu”. Dostaliśmy przydział do 3-go plutonu szkolącego przyszłych dowódców AL. Pytaliśmy o drogę podając odwrotne kierunki, żeby zmylić ewentualną pogoń. Jedną noc spędziliśmy pod ziemią, w wąskich korytarzach lokalnej kopalni kamienia wapiennego, w samym sercu terenów komunistycznych. Wiedzieliśmy, że złapani przez nich zostaniemy zastrzeleni. Znów się udało..

środa, 8 października 2014

Herb

W roku 1956, w stopniu kapitana, po przeszło sześcioletniej służbie, zostałem wreszcie zwolniony z wojska. Zgodnie z „procedurą” odwiedzałem kolejno lekarzy wszystkich specjalności. Na drzwiach jednego z gabinetów zobaczyłem tabliczkę: kpt. Bogusławski, lekarz neurolog. Wszedłem i przedstawiłem się: kapitan Bogusławski, architekt. Lekarz spytał: „A jakiego pan jest herbu?” „Korab” – odpowiedziałem. „No to nie jesteśmy kuzynami, bo ja jestem Jastrzębiec”. Trochę dziwna rozmowa w czasach komuny. Po krótkiej wymianie poglądów na temat Ludowego Wojska Polskiego spytał: „Jak się pan teraz czuje?”. „Świetnie – odpowiedziałem – bo idę do cywila”. „I nic panu nie jest?” „Nie, z wyjątkiem tego, że jak w kasynie oficerskim patrzę na te mordy wokół, to robi mi się niedobrze”. „Od razu?” „Nie, mniej więcej po godzinie”. Otrzymałem skierowanie na sondę żołądka. Okazało się, że mam owrzodzenie opuszki dwunastnicy. Przy następnej wizycie spytałem: „Skąd pan wiedział, że cos u mnie jest nie w porządku?” Powiedział: „Ma pan budowę nerwicowca i 6 lat przymusowej służby w wojsku musiało wpłynąć na pana zdrowie. Po pewnym czasie choroba rozwinęła się i przeleżałem kilka tygodni w łóżku. Leków na chorobę wrzodową dwunastnicy nie było. Mój organizm na choroby reaguje snem, więc jak lekarz zalecił mi leżeć i spać, nie było z tym problemu, tym bardziej, że zapisał mi jakieś środki nasenne, a dietę sprowadzić do jednej szklanki gotowanego mleka z jednym surowym żółtkiem, rozcieńczyć to wodą i pić po szklance takiej lury kilka razy dziennie. Przespałem miesiąc, budząc się tylko na popijanie rozwodnionego mleka i wizyty w łazience. Pomogło! Potem, przez kilka lat starałem się żyć na mleku i przetworach mlecznych. Dopiero dwuletni pobyt w Anglii, gdzie prowadziłem bardzo regularny tryb życia pracując, jako architekt w GLC sprawił, że ustąpiły wszystkie dolegliwości fizyczne, łącznie z bólami reumatycznymi i leczonym stanem zapalnym zatok.

poniedziałek, 6 października 2014

Pocałunek Życia

Zgrupowania partyzanckie miały swoje leśne bazy. Dla Ponurego i Nurta w Górach Świętokrzyskich bazą był las na Wykusie koło Wąchocka. Nasz oddział operował na Lubelszczyźnie, gdzie nie sposób byłoby utrzymać taką bazę. Wiedliśmy więc życie nomadów, zmieniając m.p. co noc i klucząc tak, ażeby zmylić ewentualnych szpicli i donosicieli. Było nas już 120, mieliśmy cztery wozy taboru. Większość partyzantów, to byli chłopcy z pobliskich wsi i małych miasteczek. Nas czterech było z Warszawy. Najważniejszą zasadą partyzanta było: nie dać się zabić, a my czterej postępowaliśmy tak, jakbyśmy chcieli, żeby nas zabito. Jeszcze w pociągu, w drodze „do lasu” ludzie pytali nas: „a panowie to na manewry?” Młode, rozwichrzone głowy osiemnastoletnich chłopców, gorące serca i nadmiar (a może brak?) wyobraźni sprawiały, że wbrew zdrowemu rozsądkowi i prawdopodobieństwu udawało nam się prześlizgiwać szczęśliwie przez meandry wojennych dróg. Nikt już nie pamięta, ilu młodym zapaleńcom się to nie udawało. Sienkiewiczowskie marzenia o „mołojeckiej sławie” i ciekawość przygody ładowały w nas adrenalinę. Każdy chciał budować swój durny mit dzielnego żołnierza i twardego mężczyzny. Zarost ledwie sypał się nam na brody, a papierosy i bimber oznaczały dojrzałość. Marzyły się nam bitwy i nasze bohaterstwo podziwiane przez piękne dziewczyny. Walka w partyzantce trwa krótko, trzeba uderzyć i uciekać, ciągle uciekać, a życie żołnierza na wojnie jest wbrew pozorom monotonne i nudne. Ciągłe marsze i wyczekiwanie. My obaj z Andrzejem, po nocnym marszu, zamiast kłaść się spać na „materacu” z połamanych, młodych gałązek i czekać, aż promienie słońca przedrą się przez liście i rozgrzeją nasze zziębnięte chłodną nocą kości, zgłosiliśmy się na „pościgówkę” po żywność dla oddziału. Chcieliśmy się rozerwać i podjeść sobie trochę. Kazaliśmy załadować na podwodę masło i śmietanę przygotowane dla Niemców na „kontyngent”. Nasze wciąż jeszcze dziecinne buzie budziły chyba matczyne uczucia u gospodyń wiejskich. Okazywano nam sympatię, z domieszką dobrotliwego podziwu, I tu, uśmiechnięta gospodyni przygotowała jajecznicę, pajdy chleba z masłem i gorące mleko. Brzuchy miło się nam zaokrągliły i błogie ciepło rozlało się po całym ciele. Rozpalony piec kuchenny promieniował. Zaczynało świtać.Już mieliśmy odjeżdżać, kiedy z za zakrętu w głębokim, ciemnym jarze, ukazały się furmanki z wojskiem. Żołnierze mieli szare, lotnicze niemieckie mundury i w pierwszej chwili pomyśleliśmy, że to jakiś oddział partyzancki. Było jeszcze szaro, ale po chwili zorientowaliśmy się, że to Niemcy. Zaczęliśmy się wdrapywać po zboczu na koronę jaru, a zaspani Niemcy otworzyli chaotyczny ogień w naszym kierunku. Na górze wpadliśmy w nie zżęte jeszcze, na szczęście, zboże i na wpół zgięci pobiegliśmy w stronę lasu. Niemcy wystawili rkm, ale kule zmieniały trasę na źdźbłach zboża i nie docierały do nas. Złapały nas za to „kolki” w nażartych brzuchach, jednak strach był silniejszy. Dopadliśmy lasu, dokąd Niemcy nie zdecydowali się nas gonić i padliśmy półżywi na polance usłanej kwitnącymi konwaliami. Było cicho i spokojnie. Zasnęliśmy, zmęczeni. Słońce już świeciło, kiedy obudził mnie szorstki język krowy, która stała nade mną i lizała mnie po twarzy. Głowa pękała z bólu. Ledwie dobudziłem Andrzeja. Zatruliśmy się zapachem konwalii. Gdyby nie krowa, pewno nie obudzilibyśmy się wcale.

środa, 1 października 2014

Ptaszek z baobabu

W Lagos, w biurze Mosesa Osobu pracowała przez pewien czas architekt kurdyjskiego pochodzenia., żona Niemca, który budował linię telefoniczną przez kraj Ibo. Podszedł do niego stary Nigeryjczyk i zapytał: „Co wy tu stawiacie?” Niemiec odpowiedział: „Linię telefoniczną.” „A co to jest telefon?” „Jakbyś chciał powiedzieć żonie, żeby ci coś przyniosła, na przykład banana, wodę i chleb, to możesz znaleźć miejsce gdzie jest aparat telefoniczny, wykręcić tarczką odpowiedni numer i twoja żona, jeśli będzie w pobliżu swojego aparatu telefonicznego i usłyszy dzwonek, to podniesie słuchawkę, a ty powiesz jej, czego potrzebujesz.” „A jak jej nie będzie koło tego telefonu?” „To nie będziesz mógł jej tego powiedzieć.” „To po co nam takie urządzenie? Jak będę chciał coś powiedzieć swojej żonie, to wyślę do niej ptaszka. Pokażę ci to.” Kucnął pod baobabem, przyłożył na chwilę obie dłonie do głowy i powiedział: „Ona tu zaraz przyjdzie.” Po 15 minutach przychodzi stara kobieta i mówi: „Co ci do głowy strzeliło? Po co ci banan, woda i chleb?” Pytanie jest: po co Nigeryjczykom telefony?

poniedziałek, 29 września 2014

Znachor

Po powrocie z kontraktów w Azji i Afryce postanowiliśmy ustatkować się i wypoczywać zakotwiczeni na wsi, we własnej chałupie. Po dłuższych poszukiwaniach udało się nam znaleźć w Woli Szydłowieckiej na skraju Puszczy Bolimowskiej opuszczone gospodarstwo po zmarłym wiejskim kowalu, który w swojej zagrodzie pracował w drewnianej, kurnej kuźni. Poznaliśmy tam prostych, niewykształconych, ale czasem ciekawych ludzi, których obdarzaliśmy szacunkiem i prowadziliśmy z nimi długie rozmowy. Jednym z nich był blacharz,który montował nam rynny na chałupie. Na miejscu wymierzył co było trzeba i po paru dniach zajechał do nas na stareńkim motorowerze Sachsa, z doczepioną, dwukołową przyczepką rowerową własnej roboty, a na niej przywiózł wykonane w swoim warsztacie długie rynny blaszane. Wszystko pasowało, byliśmy zaskoczeni precyzją i przemyślnością tego prostego człowieka. Opowiadał nam, że był uważany w okolicy za znachora i pomimo jego protestów, ludzie przychodzili do niego po porady. Zaczęło się od tego, że miał chore stopy, które bolały go, pociły się okrutnie i śmierdziały tak, że trudno było wytrzymać! Kiedyś, krył dach blachą cynkową podczas deszczu. Zdjął buty, żeby się nie poślizgnąć i łaził po tej blasze na bosaka. Od tej pory nogi przestały mu się pocić i już nie śmierdziały. Sąsiadowi, który cierpiał na podobną przypadłość poradził, żeby włożył kawał blachy cynkowej do dużej miednicy i zaczął w niej moczyć nogi, pocierając stopami o blachę. Sąsiad został wyleczony i wtedy – zaczęło się. Nikt nie chciał wierzyć, że to był przypadek, że nie posiada żadnej tajemnej wiedzy, że nie jest znachorem. Jednakże dawał ludziom różne rady, co czasem skutkowało, a wyleczeni ludzie rozpowiadali o talentach blacharza – znachora.