wtorek, 4 maja 2010

NA MANEWRY

W pociągu z Radomia (w drodze do partyzantki na Lubelszczyźnie), ludzie kpili sobie z nas czterech - Witka, Staszka, Andrzeja i mnie - pytając czy jedziemy na manewry? Mieliśmy na sobie buty z cholewami, kurtki, przy sobie koce i chlebaki. Ja miałem w chlebaku dwie „karbidówki" - granaty konspiracyjnej produkcji (prezent od Haliny).

Przy przesiadce w Rozwadowie zobaczyliśmy, że stacja jest obstawiona żandarmami z „automatami” i psami. Z tego samego peronu odchodził akurat pociąg do Sandomierza, skąd my właśnie przyjechaliśmy. W biegu wskoczyliśmy do ostatniego wagonu. Niemcy puścili w powietrze kilka serii z automatu, żeby maszynista zatrzymał pociąg, ale ten dodał pary i tak udało nam się uciec. Potem zamelinowaliśmy się na parę dni w gabinecie mego kolegi, kierownika produkcji w niemieckiej fabryce marmolady w Dwikozach. Byliśmy tam bezpieczni, bo teren fabryki pilnowany był przez Werkschutz’ów, a posiłki przynosiła nam sekretarka z fabrycznej kantyny. Przeprawialiśmy się przez Wisłę nocą, na „pychówce”, poczym przez ponad 10 dni wędrowaliśmy od placówki, do placówki, aż dotarliśmy do oddziału.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz