piątek, 30 stycznia 2015

Bypass'y

Po powrocie z Syrii poddałem się koronorografii i w rezultacie wylądowałem w Uniwersyteckiej Klinice w Zurychu, z zaleceniem wykonania sześciu bypass’ów. (W tym czasie lekarze w Polsce potrafili wykonać maksimum trzy bypass’y w czasie bezpiecznym, po odłączeniu pracy serca i płuc.) Poleciałem sam. Nie chciałem narażać Ewy na stres w szpitalu, w oczekiwaniu na rezultat operacji. W izbie przyjęć wypełniłem ankietę. W rubryce „wyznanie” napisałem Roman Catholic. Wkrótce pojawiła się miła pani w średnim wieku, która spytała czy jestem sam, a jeśli tak – czy może zaopiekować się mną na terenie szpitala? Okazało się, że przedstawiciele różnych grup wyznaniowych pomagają samotnym chorym przybywającym do szpitala. Zaprowadziła mnie na oddział, przedstawiła siostrze oddziałowej, a dowiedziawszy się, że rano następnego dnia mam być operowany, spytała, czy może mnie odwiedzić po operacji? Wieczorem przyszedł anestezjolog, a potem chirurg i poinformowali mnie o istocie operacji. Ewa zatelefonowała na salę pooperacyjną i od siostry dowiedziała się o przebiegu operacji. Po całkowitym wybudzeniu i rozintubowaniu, poczułem się wspaniale – jakbym wysiadł z dusznego wagonika kolejki linowej, wyszedł na Kasprowy Wierch i zachłysnął się świeżym, pełnym tlenu powietrzem. Przy łóżku stała z kwiatkiem w ręku moja opiekunka. Po paru dniach zatelefonowałem do Ewy, która przyleciała i spędzała całe dnie przy moim łóżku. Wkrótce zjeżdżaliśmy windą do parku szpitalnego, po którym snuły się zjawy w białych koszulach szpitalnych ciągnąc za sobą stojaki na kółkach z kroplówkami podłączonymi rurkami do tętnic udowych. Szpital był w rozbudowie. Na tarasie trzeciego piętra (leżałem obok), było lądowisko dla helikoptera. Na 2-3 minuty przed lądowaniem, dźwigi zostawały unieruchomione, a na lądowisku o wymiarach 10x10m siadał maleńki, jednoosobowy helikopter, z przytroczoną z boku kapsułą, nadzianą leżącym chorym. W drzwiach na taras czekała już ekipa „R-ki” z łóżkiem wyposażonym w kroplówkę i różne urządzenia do ratowania życia. Po paru minutach helikopter odlatywał, a dźwigi podejmowały pracę. W szpitalu spotkałem Polkę, która pracowała jako pielęgniarka w karetce pogotowia (w ekipie szwajcarskich karetek nie ma lekarza). Największym obciążeniem psychicznym była dla niej zasada, że w pierwszej kolejności ma zająć się tym chorym, który ma najlepszy (najdroższy), rodzaj ubezpieczenia, a nie tym, który najbardziej potrzebuje pomocy. Przeżywała bardzo ratowanie lekko rannych w pierwszej kolejności, jeśli mieli lepsze ubezpieczenie od innych, bardziej zagrożonych. Tydzień po operacji wracaliśmy z Ewą samolotem do Warszawy. Spędziłem jeszcze 10 dni w klinice w Aninie, a po miesiącu jeździłem na rowerze po łęgach nad Liwcem, gdzie spędzaliśmy wakacje z dziećmi i Haliną, która przyleciała do nas z Londynu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz