wtorek, 22 czerwca 2010

Wojenny Pacyfizm

Moja siostra Jadwiga przyznała się swoim synom, że kiedy mając 13 lat zobaczyła Ryszarda, postanowiła zostać jego żoną.

Ryszard w młodym wieku stracił ojca. Był komunizującym studentem wydziału mechanicznego Politechniki Warszawskiej. Uwierzył w międzynarodowe, światowe państwo, które wprowadzi równość wszystkich ludzi, a uciemiężonych przez kapitalizm ludzi pracy zamieni we współgospodarzy tego państwa. Uwierzył, że Związek Sowiecki, drogą światowej rewolucji zaprowadzi sprawiedliwość na całym świecie. Czy to nie przypomina nauk Chrystusa, który mówił, że ostatni będą pierwszymi, a łatwiej przejść wielbłądowi przez ucho igielne, niż bogaczowi dostać się do Królestwa Bożego?

Rodzinna anegdota powiada, że przed wojną Ryszard na imieninach swego stryja, weterana wojny bolszewickiej i kawalera orderu Virtuti Militari, powiedział, że największym nieszczęściem Polski był Cud nad Wisłą. Stryja, po trzech miesiącach odebrano ze szpitala,m dokąd, trafiony apopleksją, został przewieziony karetką pogotowia wprost z imienin.

Latem 1940 roku, u Jadwigi i Ryszarda mieszkał pan Ciemniewski, przedwojenny komunista, członek rozwiązanego przez Komintern KPP. To był „guru” Ryszarda. Ja, mając 15 lat usiłowałem dyskutować z nim na tematy polityczne, ale – oczywiście – nie byłem w stanie obalać jego argumentów, choć wierzyłem w swoje racje.

W pierwszej fazie wojny, kiedy Stalin zawarł pakt z Hitlerem, Ryszard był pacyfistą. Małemu Adamowi nie wolno było przynosić żadnych zabawek związanych z bronią i wojskiem, co nie przeszkadzało Adamowi, kiedy był zły na kogoś mówić „odejdź, bo cie zbombajduje”.

Po wybuchu wojny niemiecko sowieckiej Ryszard zmienił swój stosunek do wojny, wstąpił do PPR i został żołnierzem Al. W Powstaniu Warszawskim Ryszard był w sztabie warszawskim AL.

W czasie Powstania miało miejsce dziwne, rodzinne spotkanie. Mój ojciec, oficer sztabu AK, przekazywał swojemu zięciowi, przedstawicielowi sztabu warszawskiego AL, radiotelegrafistę sowieckiego. Oficjalnym świadkiem była przedstawicielka zarządu PCK, koleżanka szkolna Jadwigi, Zocha Schuchówna, a konwojentem był mój kolega szkolny z gimnazjum Batorego i kompletów tajnego nauczania, a zarazem kolega z konspiracji AK, Kazik Radwański.

Po kapitulacji Ryszard otrzymał legitymację żołnierza AK jak wszyscy uczestnicy Powstania z AL, (żeby Niemcy traktowali ich zgodnie z konwencją genewską), ale nie poszedł do niewoli. Wyszedł z Warszawy z ludnością cywilną i szczęśliwie dotarł do Częstochowy, gdzie w stopniu kapitana (nigdy nie służył w wojsku), brał udział w konspiracji komunistycznej.

Po przejściu frontu pracował w KC PPR na stanowisku zastępcy sekretarza do spraw przemysłu na Wybrzeżu (sekretarzem był „towarzysz” Popiel).

Ryszard wpadł w konflikt z kierownictwem partii, prawdopodobnie na tle unarodowienia idei komunistycznej (był przecież wyznawcą komunizmu międzynarodowego) i w roku 1947 popełnił samobójstwo.

Zostawił list do Jadwigi, ale działo się to pod jej nieobecność w domu, a służąca, która była na usługach UB, przekazała list wezwanym przez nią funkcjonariuszom. Jadwiga nigdy nie dowiedziała się, co było w tym liście.

Ryszard został pochowany na wojskowym cmentarzu, na Powązkach, w kwaterze żołnierzy AL.

Jadwiga, przyboczna drużynowej ZHP i przewodnicząca szkolnego koła Sodalicji Mariańskiej, po małżeństwie z Ryszardem stała się ideową komunistką i dopiero drugie małżeństwo z Arturem, poznanym w Moskwie polskim Żydem ze Lwowa, odmieniło jej światopogląd.

czwartek, 17 czerwca 2010

KULTURNE SERWETKI


Generał Turkiel był pilotem i został dowódcą wojsk lotniczych. Był Rosjaninem i nie mówił ani słowa po polsku.Po raz pierwszy spotkałem go na budowie lotniska, gdzie miałem z nim omówić jakieś problemy związane z przeznaczeniem i przebudową budynków. W świcie generała było mnóstwo wyższych oficerów, z których każdy starał się być jak najbliżej generała, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Ja byłem podporucznikiem – najniższym rangą oficerem. Wędrowaliśmy po obiekcie, a generał wciąż na mnie czekał. W końcu powiedział: „Co wy tacy wolni jesteście?” Wyjaśniłem: „Powiedziano mi, że w wojsku powinienem chodzić trzy kroki za starszymi stopniem.” Odpowiedział: „Idźcie obok mnie inżynierze, bo ja chcę rozmawiać z wami, a nie oficerami wyższymi stopniem od was.”

Nieco później, już w Warszawie miałem uzyskać od niego akceptację mojej koncepcji typowego kasyna lotniczego. Funkcja była dość skomplikowana, bo miały tam być cztery programy żywienia: dla pilotów latających na odrzutowcach, na samolotach śmigłowych, reszty personelu latającego i personelu naziemnego. Stołownicy jednej grupy nie powinni byli widzieć, co jedzą pozostali oficerowie.

Turkiel wpatrywał się w moje rysunki osłupiałym wzrokiem. Widać było, że nic nie rozumie. W końcu powiedział: „Nu, ładno”. Poprosiłem, żeby podpisał rysunki. „Tak dawaj jeszczo raz.” Powtórzyłem swoje objaśnienia. Już, już miał podpisać, ale zawiesił pióro nad rysunkiem i zapytał: „A sałfietki budut?” Odpowiedziałem: „Kanieszno, budut”. „Nu, pomnij, nado sztob kulturno było”. Kultura – obowiązkowo!

KOMPLETNIE GŁUCHY

Bolek Januszaniec był bratem mego bezpośredniego szefa. Byli oni synami Polaka, który nie zdążył repatriować się do Polski w czasie Rewolucji w Rosji. Obaj służyli w armii sowieckiej, a do Kraju przybyli dopiero po drugiej wojnie światowej.

Bolek opowiadał mi różne historie z Odessy, gdzie urodzili się i mieszkali. Rodzina Januszańców trzymała drewno na opał na podwórzu, gdzie leżało też drewno sąsiadów. Zauważyli, że ktoś im drewno podkrada. Nadziali więc jedno polano trotylem i rano kuchnia sąsiadów wyleciała w powietrze. Kradzieże skończyły się. Taka była sąsiedzka metoda perswazji.

Bolek chciał zostać architektem. Miał przedstawić na uniwersytecie plik swoich rysunków, a rysować nie umiał. Jego starszy brat Stanisław powiedział: "Nie ważne jak rysujesz. Ważne co rysujesz. Rysuj pomniki wodzów rewolucji.” Bolek dostał się na studia bez problemu.

Bolek został zwolniony z wojska razem ze mną. Po roku zobaczyłem go znów w mundurze. Spytałem: „Nie zwolnili ciebie?” „Zwolnili.” „To dlaczego jesteś w mundurze?” „Bo wstąpiłem do wojska.” „Po co?” „Bo nie miałem mieszkania.” „A teraz masz już mieszkanie?” „Mam.” „I co dalej?” „Właśnie zwalniam się z wojska.” „W jaki sposób?” „Nic nie słyszę. Jestem głuchy, jak pień. Możesz do mnie mówić, a ja nic nie słyszę...” Wkrótce znów był cywilem.

czwartek, 10 czerwca 2010

DAMIAN


Po wojnie prowadzono wiele prac budowlanych dla wojska. Stare koszary niemieckie należało wyremontować, a najczęściej zaadaptować do nowych potrzeb związanych z dyslokacją jednostek wojskowych. Niewłaściwy nadzór, powojenny chaos i demoralizacja sprzyjały korupcji, więc mnożyły się afery budowlane w wojsku. Wielu oficerów służby budownictwa zostało aresztowanych za nadużycia. Większość z nich rozstrzelano. Służba budownictwa została rozbita. Wojsko potrzebowało „świeżej krwi”- ludzi znających się na budownictwie, a nieskażonych aferami korupcyjnymi. Tak więc wojsko poszukiwało nowych ludzi z pośród tych, co właśnie ukończyli studia, którym można było zaufać, jako profesjonalistom, a nie członków partii, zwykle nie dokształconych. Ja dostałem przydział do Zarządu Budownictwa Wojskowego (ZBW2) w Bydgoszczy.

Tam skierowano mnie do wydziału dokumentacji, którego szef, kapitan Zaremba zawołał innego oficera – architekta Zdzisława Dziedzińskiego („Damiana”) i powiedział: „Potrzebuję kierownika sekcji i kierownika pracowni projektowej w tej sekcji. Zdecydujcie, który z was obejmie jakie stanowisko”. Ja powiedziałem: „Nie ma potrzeby rozważania tej sprawy. Kolega jest starszy wiekiem i stażem w zawodzie i w wojsku, jest porucznikiem, a ja mam tylko jedną gwiazdkę, więc niech on będzie moim szefem, a ja zajmę się pracownią.” Damian powiedział „O nie, każdy tu już wie, że ja nie nadaję się do wojska. A może pan się nadaje?” Zaremba zadecydował i powiedział do mnie „Racja, pan będzie kierownikiem sekcji budowlanej.” Zgodziłem się, pod warunkiem, że jeśli mam odpowiadać za pracownię Damiana, to nikt nie będzie się wtrącał do spraw naszej współpracy. Zaremba to zaakceptował. To był początek naszej wieloletniej przyjaźni z Damianem.

Damian był nie tylko architektem. Był także utalentowanym rysownikiem i znawcą malarstwa, rzeźby i literatury. Władał biegle rosyjskim i niemieckim. To był wolny człowiek o humanistycznej, artystycznej duszy w pułapce wojskowej dyscypliny.

W czasie Zimnej Wojny wszystkie projekty wojskowych budynków były tajne, a wiele z nich - ściśle tajne. Damian zamówił więc mocne, okute blachą drzwi do pracowni, z solidnym zamkiem. W tych drzwiach było małe okienko do komunikowania się z resztą biura. Nikt poza bezpośrednimi szefami (to jest poza kapitanem Zarembą i poza mną), nie miał tam prawa wstępu. Inni oficerowie, a wśród nich sekretarz partii, poczuli się obrażeni. Byliśmy jednak z Damianem stanowczy: tajne projekty powinny być dobrze strzeżone! Za drzwiami Damian postawił ekran, żeby nikt nie mógł zaglądać do wnętrza pracowni. To zapewniało kolegom z pracowni „prywatność” do pracy i wypoczynku. Moja umowa z nimi była taka: nie obchodzi mnie co robicie, ale terminy projektów muszą być dotrzymane. Bywało, że wszyscy siedzieli kilka nocy, żeby termin został dotrzymany, ale w pozostałym czasie był luz...

Pewnego dnia Damian został poproszony o narysowanie plakatu sylwestrowego. Wszyscy w pracowni asystowaliśmy Damianowi, doradzali i poddawali pomysły w trakcie rysowania.

Podstawę fontanny stanowili Damian i personel pracowni – rozdeptane przez kierowników sekcji placuszki. Na naszych ramionach stali szefowie wydziałów (wśród nich kpt. Zaremba). Po ich głowach deptali dwaj zastępcy szefa Zarządu, na głowach których stał w pozycji wodza sam szef – płk Bolecki. Z głowy Boleckiego wytryskiwała fontanna, a wielki kran -zasuwę na rurze doprowadzającej wodę odkręcał dowódca Okręgu generał Półturzycki. Ten plakat nie mógł oczywiście być pokazany publicznie, jednakże wiadomość o nim rozeszła się po biurze i na rozkaz płk Boleckiego do pracowni wkroczył oficer Informacji i skonfiskował to dzieło sztuki. Sprawa została potraktowana poważnie. Sytuacja stała się nie bezpieczna. Podczas przesłuchania pytano Damiana, kto go do narysowania takiego plakatu namówił? Damian wziął całą winę na siebie, zapewnił, że zarówno pomysł, jak wykonanie były tylko jego autorstwa. Damian otrzymał rozkaz stawienia się w szefostwie Informacji w Warszawie, dokąd z Bydgoszczy wysłano raport z plakatem. Jednakże w Warszawie znaleźli się ludzie z poczuciem humoru, co w wojsku w ogóle, a szczególnie w Informacji wydawało się nie możliwe. Damian otrzymał reprymendę: „Jesteście w wojsku, nie żartujcie z przełożonych”, a oficerom z Informacji w Bydgoszczy poradzono, żeby zajęli się swoimi prawdziwymi (?) obowiązkami, a nie zabawiali się głupstwami. Tak szczęśliwie zakończyła się ta historia.

Wkrótce potem Damian narysował moją karykaturę i podarował ją mnie, z życzeniami od całego zespołu pracowni.

Po kilku latach Damianowi udało się przenieść do Warszawy. Promowano go do stopnia kapitana i został wykładowcą maskowania (!) w Wojskowej Akademii Technicznej. Jego wykłady były raczej nie typowe, ponieważ nie miał zielonego pojęcia o maskowaniu, więc improwizował, ku zaskoczeniu i podziwie innych wykładowców.

Komendant Akademii, Białorusin generał Leoszenia przed wojną, będąc jeszcze chłopcem mieszkał w Polsce, w Grodnie. Uwielbiał Damiana, który był niezwykłym oficerem, z którym odważał się mówić prawie otwarcie. Pytał Damiana, co ludzie myślą o różnych sprawach. Chciał znać prawdę. Damian nie miał nic przeciw temu, żeby mówić mu prawdę, oczywiście w ograniczonym zakresie. Pewnego dnia, kiedy szli razem główną ulicą kampusu, widzieli młodych oficerów i podchorążych, którzy właśnie nieśli pobrane z magazynu „sorty” to jest przydziałowe części umundurowania. Leoszenia patrzył na nich zdegustowany i powiedział ironicznie: „Popatrz, to są polscy oficerowie! Przed wojną polskiemu oficerowi nie wypadało nieść czegokolwiek w ręku. Walizkę, albo teczkę niósł trzy kroki za nim ordynans.” Polski oficer był dla niego wcieleniem gentlemana i ideałem żołnierskiego fasonu.

Jakiś czas później Damian został wezwany do generała, który przedstawił go jakiemuś pułkownikowi i powiedział: „Pułkownik Jaruzelski z GZP (Główny Zarząd Polityczny), ma przeprowadzić kontrolę Akademii. Czy moglibyście udostępnić mu swój gabinet? Damian wyjął z kieszeni klucz i wręczył go pułkownikowi. Po paru dniach generał wezwał go znowu. Obok siedział pułkownik Jaruzelski. Generał powiedział: „Parę dni temu poprosiłem was, żebyście byli tak uprzejmi i udostępnili swój gabinet pułkownikowi. Zgodziliście się i wręczyliście mu klucz do waszego gabinetu. Pułkownik znalazł w szufladzie waszego biurka tajny dokument i zadenuncjował was. Udzielam wam więc nagany za niedopatrzenie, a wam pułkowniku Jaruzelski, za zadenuncjowanie człowieka, który wyświadczył wam uprzejmość, chcę powiedzieć, że jesteście zwykłą świnią.”

Takie było spotkanie Damiana z przyszłym generałem, ministrem obrony, a później - premierem PRL.

Warto jednak zaznaczyć, że działo się to w czasie rządów komuny, kiedy prowokacja była rzeczą nagminnie stosowaną. Być może Jaruzelski sądził, że podłożono mu ten dokument umyślnie? To całkiem możliwe...

Minęło znów parę lat. Damian popadł w depresję. Postanowił wydostać się z wojska za wszelką cenę i zdecydował się udawać wariata. Odwiedziłem go w szpitalu garnizonowym.

Wyglądał fantastycznie, nosił szlafrok w kolorowe kwiaty i robił wrażenie szczęśliwego człowieka, żyjącego we własnym świecie. Symulował chorobę psychiczną przekonująco. Damian wiedział, że każdy oficer po trzech miesiącach pobytu w szpitalu powinien zostać zwolniony z wojska. Generał Leoszenia oczywiście też znał ten przepis. Na tydzień, przed upływem trzech miesięcy pojawił się w szpitalu adiutant generała i przekazał Damianowi wezwanie do stawienia się następnego dnia do raportu, w celu zwolnienia ze służby wojskowej. Damian wypisał się ze szpitala na własne żądanie i zameldował u generała, który powiedział; „Dzień dobry kapitanie, rozumiem, że jesteście już zdrowi. A teraz – idźcie na następne trzy miesiące do szpitala, jeśli chcecie zwolnić się z wojska.” Był to jednak tylko okrutny żart. Parę dni później Damian był już cywilem.

Zwierzył mi się potem, że w ostatnich dniach pobytu na oddziale psychiatrycznym był już blisko rzeczywistej choroby psychicznej. Nie zdecydowałby się iść do szpitala ponownie.

ŁZY PUŁKOWNIKA

Japończycy uważali tych, co się poddają za ludzi bez honoru i bez praw należnych ludziom.

Jim (ojciec Tima), porucznik saperów w brytyjskiej, armii dostał się do niewoli japońskiej w Singapore. W „marszu śmierci” przez Malaje i Siam (dziś – Tailandia), grupa jeńców dotarła do obozu Sonkurai 2. Z przybyłych tam 1680 jeńców, po roku pozostało przy życiu 250. Kilku jeńców postanowiło zorganizować ucieczkę, żeby zwrócić uwagę świata na warunki, w jakich żołnierze i oficerowie w niewoli japońskiej żyli i pracowali, z pogwałceniem zasad Konwencji Genewskiej.

Po ośmiu straszliwych tygodniach marszu przez dżunglę, pięciu pół żywych zbiegów (sześciu zmarło po drodze), dotarło do wybrzeża. Zostali jednak wydani przez miejscową ludność Japończykom. Schwytani oficerowie wielokrotnie byli wożeni po wielu obozach na zapowiedzianą egzekucję, ku przestrodze pozostałych jeńców. Przed ostateczną egzekucją w japońskiej kwaterze głównej w pobliżu Sonkurai, gdzie ściągnięto wyższych oficerów brytyjskich, żeby byli świadkami tej egzekucji, życie uratował im tłumacz kpt. Cyril Wild. Doprowadził on do łez pułkownika Banno – wyższego oficera zarządu budowy kolei w Tailandii, przekonując go, jakim wstydem i kompromitacją Cesarza i Armii Japońskiej byłaby egzekucja tych czterech wspaniałych, dzielnych ludzi, którzy zdołali się przedrzeć przez nie przebytą dżunglę i zamierzali przepłynąć łodzią żaglową do Indii, żeby dać światu informację o okrutnym losie jeńców wojennych. Ostatecznie, 10 miesięcy po schwytaniu, zbiegowie zostali skazani przez sąd wojenny na 8 lat ciężkiego więzienia w odosobnieniu. To jedyny wypadek, kiedy schwytani zbiegowie z japońskiej niewoli nie zostali straceni.

Halina po wojnie


Pracowała w konspiracji, pod ciągłą grozą aresztowania. Jej najbliżsi współpracownicy – przyjaciele – zostali aresztowani przez Gestapo i rozstrzelani. Nie wydali jej. W czasie Powstania pracowała w szpitalu powstańczym w gmachu Architektury na Koszykowej. Nie została ranna, przeżyła wraz z naszą Mamą dywanowy nalot na fabrykę w Chemnitz, gdzie pracowały, przy produkcji pocisków artyleryjskich, przeżyła na granicy śmierci szkarlatynę w niewoli - w obozie jenieckim, a później, do starości pracowała, prowadząc równocześnie dom i wychowując córkę. Uważała, że w gruncie rzeczy udało się jej przejść bezpiecznie przez wojnę, kiedy jej przyjaciele ginęli, bliscy walczyli z bronią w ręku, a ona tylko opiekowała się rannymi w Powstaniu.

Kiedy bieda, w pierwszych latach po wojnie była dotkliwa, w Polsce, panowała komuna i ludzie żyli pod grozą aresztowań i prześladowań, ona żyła spokojnie w Londynie.

Halina dzieliła się z nami swoim pozornym dobrobytem, dzięki czemu życie nasze w trudnych latach powojennych było łatwiejsze, ale ona wciąż czuła się dezerterem z Kraju, gdzie ludziom było tak ciężko... Przez dziesiątki lat Tadeusz utrzymywał „paczkami” swoją pierwszą żonę, która mieszkała w Wadowicach, kiedy on wyruszył na wojnę zagranicę. Kiedy Halina przyjeżdżała do Kraju, mówiła: „Tyle już lat żyję w Anglii, mam tam rodzinę - męża i córkę, a kiedy jestem u Ciebie, to czuję, że tu jest mój dom. Że wróciłam, że tu jestem u siebie.”

URSZULA

Przyjaciółce Haliny dolega poczucie winy, niedosyt cierpienia.

Po Powstaniu, została więźniem Oświęcimia. Nikt jej nie bił, przeżyła obóz komfortowo, w porównaniu do innych – i to ją do dziś dręczy. Że inni byli zabijani, umierali, cierpieli, a ona przemknęła przez obóz omal bezboleśnie. Po wojnie Urszula wyszła za mąż, osiadła w Londynie i urodziła dwie córki. Wkrótce straciła męża. Jedna z córek jest niedorozwinięta,

druga – urodziła się bez ręki, jest skrajną egoistką, założyła rodzinę i odrzuciła matkę, która okazała się już nie potrzebna. Może więc cierpienie Urszuli dopełniło się?