wtorek, 19 maja 2015

Czarnohora

Huculszczyzna wydawała się nam tak polska, jak Podhale. Czarnohora z Pop Iwanem, to była enklawa naszych gór na wschodzie, gdzie nie mówiono po góralsku, lecz po rusińsku. Huculszczyzna była od czasów Kazimierza Wielkiego w granicach Rzeczypospolitej. Na zbiórkach harcerskich śpiewaliśmy naszą ulubioną piosenkę „tam szum Prutu, Czeremoszu Hucułom przygrywa, a wesoła kołomyjka do tańca porywa, dla Hucuła nie ma życia, jak na połoninie...” Przed wojną była moda na Huculszczyznę, na huculskie, barwne kilimy, hafty i huculską, bogato zdobioną ceramikę. To był mit ludu, który zachował stare obyczaje i stare obrzędy. To była wyimaginowana miłość, niezależna od bliższego kontaktu z tym ludem. Miłość bezinteresowna i – piękna. 23 WDH była znana, jako pomarańczarnia, od pomarańczowych chust harcerskich. W grudniu 1937 roku pojechaliśmy na obóz narciarski do schroniska pod Howerlą, w Czarnohorze, na Huculszczyźnie. Po nocy spędzonej w przedziałach 3ej klasy, gdzie my - mali spaliśmy na nartach ułożonych w poprzek, na górnych pólkach, kiedy starsi wylegiwali się na plecakach ułożonych między ławkami. Wysiedliśmy na stacji w Worochcie. Było już ciemno i zimno. Mróz, śnieg i oblodzone ulice. Wędrowaliśmy przez miasteczko do kolejki wąskotorowej, używanej do transportu drewna z wyrębów w górach. Każdy z nas niósł swój plecak i drewniane narty. Nam, małym dwunastolatkom było ciężko i wlekliśmy się w ogonie kolumny maszerującej środkiem ulic. Nasz drużynowy „Zeus” był młodym nauczycielem geografii {w harcerstwie byliśmy z nim per „ty”, ale na lekcjach wszyscy uczniowie zwracali się do niego per „panie profesorze”), kazał nam iść na przedzie i nadawać tempo marszu. Obaj z Jędrusiem Witulskim - „krótkie szkraby”- nadaliśmy takie tempo, że starsi nie mogli nadążyć. Ambicja dodawała nam skrzydeł i sił. Po wielu latach zdałem sobie sprawę, że ledwie powłóczący nogami słabeusz, który nie czuje nawet specjalnego związku ze swoją grupą, postawiony na czele staje się silny i odpowiedzialny za nią, nie zawodzi, jest dzielny i potrafi dać przykład. W nie ogrzewanych wagonikach kolejki zmarzliśmy. Już była noc, kiedy wysadzono nas na skraju lasu, przez który wspinaliśmy się oblodzonym „holwegiem”, którym drwale w tym czasie spuszczali pnie drzew. Kiedy słyszeliśmy ostrzegawczy okrzyk drwala, uskakiwaliśmy w śnieg, między stojące drzewa, a obok, koło nas pędziły z łomotem pnie, obijając się o drzewa, do najbliższej polanki na zakręcie, gdzie następny Hucuł wbijał siekierę w pień i kierował go w dół. Skostniali z zimna i bardzo zmęczeni, ale cali dotarliśmy do niedawno zbudowanego, drewnianego schroniska na porębie poniżej szczytu Howerli. Nowiutkie schronisko, niewielkie pokoje z piętrowymi łóżkami, centralne ogrzewanie i ciepła woda, kucharki przygotowujące kolację, po prostu raj. Do dziś czuję zapach świeżo ciosanego drzewa i pierzynkę ciepłego powietrza, w którą zostaliśmy otuleni. Zająłem oczywiście górne łóżko. Chciałem mieć wolną przestrzeń nad sobą. Już wtedy zaczęła się chyba rodzić moja klaustrofobia. Mieliśmy codziennie naukę jazdy na nartach na zboczach Howerli. Wychodziliśmy zaraz po śniadaniu, a palce u nóg i rąk wyłamywał mi nieznośny ból, od którego miałem łzy w oczach. To były jakieś zaburzenia w krążeniu związane pewno z wiekiem dojrzewania. Po pewnym czasie ból ustawał i zostawała sama przyjemność jazdy na nartach. Wracaliśmy przez porębę, co przy naszym braku umiejętności było niezwykle hazardowym przedsięwzięciem. Pokonanie tego ostatniego odcinka przed powrotem do schroniska, dawało nam masochistyczną przyjemność przełamania własnego strachu. Zaawansowani narciarze wyruszyli na parudniową wycieczkę na Pop Iwan. Potem zorganizowano narciarską „pogoń za lisem”. Nie mieliśmy jednak szans złapać lisa, którym był najlepszy narciarz w drużynie. Wielkim przeżyciem był Nowy Rok. Ledwie zasnęliśmy w noc Sylwestrową, kiedy zbudził nas alarm i wymarsz w góry, gdzie starsi harcerze ustawili potężny stos drewna – ogromne ognisko, a cała drużyna ustawiona w czworobok wysłuchała rozkazu dziennego „Zeusa”. Śpiewaliśmy kolędy i pieśni harcerskie, a potem – z zapalonymi pochodniami w dłoniach zjechaliśmy do schroniska na zasłużony sen. Dobrze pamiętam ten zjazd, kiedy cienie układały się na śniegu w niespodziewany sposób i trzeba było zjeżdżać na elastycznych, ugiętych kolanach, bo narty uciekały w dół, albo podchodziły niemal pod gardło. Zaledwie 30 lat wcześniej Czarnohora, to były „góry zupełnie dzikie i prawie nie dostępne”, jak o nich pisała pionierka polskiego narciarstwa Ewa Dzieduszycka. „Wprawdzie przez Worochtę przechodziła kolej do Rumunii, ale w górach nie było mowy, o żadnych schroniskach, lub choćby zagospodarowanych kolibach... Z Worochty wyszliśmy (w góry na „ski”) o świcie. Znajomy Hucuł starał się odwieść nas od szalonego czynu: - Nie idit’y pod Hoverlu!, zawodził, tamże wowki i nied’wiedi!” Wiele lat po dramatycznej nocy spędzonej w oblężonej przez wilki kolibie stwierdziła: „...przeżyłam bombardowania z samolotów i byłam pod obstrzałem artyleryjskim, ale nie czułam aż tak przerażającego strachu, jak w tamtej samotnej kolibie, otoczona przez rozwścieczone bestie.” Rok później mieliśmy obóz narciarski w Kościelisku. Zaawansowani narciarze, a wśród nich Alek, Długi, Zośka, Słoń, Czarny Jaś i Mały Tadzio, wyruszyli na wycieczkę szczytami Czerwonych Wierchów. Moje umiejętności narciarskie nie były dostateczne, żeby do nich dołączyć. Było to ostatnie zimowisko przed wojną.