piątek, 30 kwietnia 2010

X. RADZIWIŁŁ

W czasie Powstania. Janusz X. Radziwiłł, którego Tada znał z przed wojny przebywał w swoim pałacu na Tłomackiem (dziś – Trasa W-Z). Pałac znajdował się wówczas po niemieckiej stronie frontu na Starym Mieście. Rezydującym w pałacu dowódcą odcinka był niemiecki arystokrata, znajomy Radziwiłła. Po stronie polskiej dowodził na tym odcinku Tada. Książe otrzymał zgodę na przejście na polską stronę i złożenie wizyty Tadzie, któremu zaniósł parę butelek białego wina ze swojej piwnicy. Oświadczył, że to wino ma służyć do golenia. (Wody już wówczas na Starówce nie było.) Rano nastąpi atak niemiecki, a polski oficer powinien iść do boju ogolony! Po krótkiej rozmowie X. Radziwiłł wrócił do swego pałacu. Rano Tada i jego podkomendni stanęli do walki ogoleni.

SPRZĄTNĄĆ AGENTA

W czasie okupacji Zocha pracowała od stycznia 1940 w biurze podróży, które założył ojciec jej koleżanki. Dużo Żydów, mających obce paszporty, wyjeżdżało zagranicę, na co musiał wyrazić zgodę Wydział Paszportowy Gestapo. Trzeba było wziąć przepustkę. Przychodziła tam 2-3 razy na tydzień, więc wydano jej stałą przepustkę. (Zocha władała biegle niemieckim.) Zauważyła, że do jednego i tego samego pokoju często przychodzą ci sami ludzie. Zorientowała się, że to donosiciele. Zameldowała o tym swojemu konspiracyjnemu dowódcy i zaproponowała, żeby pod jakimiś pozorami posyłać do biur Gestapo naszych ludzi, żeby zidentyfikować donosicieli. (NB Gestapo wydawało zezwolenia na samochody i benzynę. Dopóki nie ukradziono jej motocykla i ona dostawała przydział na benzynę.) Po pewnym czasie usłyszała od swojego dowódcy, że szereg donosicieli zostało ustalonych, a teraz rozpracowuje się „taką jedną”, która jest wpuszczana bez sprawdzania, a wartownicy ją pozdrawiają i salutują. „Ta to dopiero musi donosić! Trzeba ją sprzątnąć.” „A macie jej rysopis? Wiecie jak wygląda?” Dowódca czym prędzej wysłał polecenie, żeby dali jej spokój i nie sprzątnęli. A niewiele brakowało...

PRZYPADEK?

W czasie okupacji brat Zochy - Tada (podporucznik AK) - idąc ulicą Widok, zobaczył znanego mu z widzenia człowieka, który wrzucał list do skrzynki pocztowej. List obsunął się i upadł na chodnik. Tada podniósł go i zobaczył adres: Gestapo, aleja Schucha. Schował list do kieszeni, a w domu otworzył go i znalazł donos na siebie, w którym został opisany, jako członek tajnej organizacji – konspiracji polskiej. Tada oczywiście zniszczył ten list.

KOPNIAK

Drugim Niemcem, który uratował Halinę z opresji był starszy człowiek, feldfebel, który był w obstawie podczas ulicznej łapanki. Szła zamyślona i została zatrzymana. Niosła akurat całą teczkę podręczników wojskowych, które miała dostarczyć na „punkt” gdzie szkolili się „chłopcy”. Niemiec chwycił ją za ramię i wyrwał teczkę z ręki. Otworzył ją i zaczął kartkować pierwszą książkę. Wściekły, wsadził książkę z powrotem do teczki, zamknął ją i wepchnął jej pod pachę, a potem silnym kopniakiem wypchnął ją, jako już sprawdzoną, poza kordon. Szła patrząc na ciężarówkę, do której pakowano innych, przeznaczonych do obozu, albo na roboty do Niemiec. Widocznie Niemiec chciał dać komuś młodemu szansę ocalenia.

WYBUCHOWY KWIATEK

Halina wiozła pociągiem granat w doniczce z kwiatkiem (próbka oferowanego zakupu od jakiegoś wiejskiego bandziora). Przebrnęła kontrolę „paskarzy” wożących żywność do stolicy i dobrnęła do Warszawy już po godzinie policyjnej. Tu trafiła na obławę. Niemcy sprawdzali dokumenty i bagaże. Halina nie miała przepustki, ale szła wprost na nich. Nagle znalazło się koło niej dwóch podpitych żołnierzy niemieckich, mających pewno ochotę na flircik. Jeden zabrał jej z ręki torbę z doniczką, a drugi wziął ją pod rękę i śmiejąc się przeprowadzili ją, bez zatrzymywania przez kordon. Dom był niedaleko, więc kiedy zobaczyła niemieckiego oficera, zawołała do niego: „Proszę mi pomóc, ci żołnierze są pijani.” Był młody i pewno chciał pokazać, że muszą go słuchać, więc zwyczajem niemieckim sklął ich i kazał iść precz. Na szczęście oddali jej torbę z doniczką i granatem.

czwartek, 29 kwietnia 2010

KONSPIRACJA

Przez pewien czas przetrzymywaliśmy z Haliną w naszym mieszkaniu ręczny karabin maszynowy Browning (trzymaliśmy go za sofą w pokoju Haliny; skrytka pod podłogą mogła pomieścić tylko broń krótką i granaty, a także nielegalną prasę i wydawnictwa.)
Razem z Witkiem woziłem ten rkm, owinięty w papier pakowy i obwiązany sznurkiem – na wykłady o broni. Pewnego dnia, w drodze powrotnej z wykładu jechaliśmy tramwajem i na pomoście ustawiliśmy pakunek w kącie, prowadząc ze sobą ożywioną rozmowę. Starszy pan (może po prostu dorosły?), podszedł do nas i zwymyślał za niechlujstwo i głupotę. Tłumik lufy rkm przedarł papier i sterczał na zewnątrz pakunku. Czym prędzej zakryliśmy koniec lufy kawałkiem papieru i wysiedliśmy z tramwaju.

Wkrótce potem wracałem sam, z pakunkiem „Podręcznika dowódcy plutonu”, po kilkugodzinnej pracy na ręcznym powielaczu, na Mokotowie. Spieszyłem się, więc wskoczyłem do tramwaju, ale sznurek pękł i kartki rozsypały się po podłodze. I znów jakiś dorosły obrzucił mnie zasłużonymi epitetami, pomagając zbierać te kartki.

We dwóch, z Witkiem doręczaliśmy małą paczuszkę na hasło, pod wskazany adres na Żurawiej. Kiedy znaleźliśmy się znów na ulicy zauważyliśmy, że jakiś człowiek idzie za nami. Zaczęliśmy biec, on też. Na rogu alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej rozdzieliliśmy się. Ja skręciłem w prawo i wpadłem na podwórze. Ten człowiek za mną. Zobaczyłem otwarte drzwi do zaplecza kwiaciarni. Wpadłem roztrącając personel i wyskoczyłem na ulicę. Mój prześladowca został zatrzymany. Kiedy wróciłem do domu Witek już tam był. Przez okno widzieliśmy tego człowieka, jak rozglądał się, spacerując wzdłuż alei Jerozolimskich. Nigdy go więcej nie widzieliśmy.

GESTAPO

Ojciec został aresztowany w grudniu 1939 i zawieziony do Gestapo w alei Szucha. Pierwsze pytanie przesłuchującego go oficera było: „Dlaczego walczył pan przeciwko Niemcom?” Ojciec odpowiedział: „Czy nie broniłby pan swego kraju gdyby Niemcy zostały zaatakowane przez polską armię?” „Pański naród nie jest wart, żeby za niego walczyć. Proszę spojrzeć na te listy i karty pocztowe w szufladach mego biurka. To są donosy Polaków na przyjaciół, krewnych i sąsiadów. Jest pan tutaj, ponieważ pański podkomendny z baterii* zadenuncjował pana. Myśmy go nie prosili o współpracę, sam do nas się zgłosił.” Ojciec powiedział,: „W każdym narodzie są ludzie nieuczciwi i kryminaliści.”
Ojciec został oskarżony o przekazywanie pieniędzy rodzinom żołnierzy ze swojej baterii, którzy zostali jeńcami i przebywali w Stalagach. Gestapo podejrzewało, że pieniądze te były nielegalnie dostarczane z zagranicy.
Ojciec wyjaśnił, że będąc zamożnym człowiekiem pomagał tym ludziom w potrzebie z własnych pieniędzy. Oficer Gestapo powiedział: „Czy pamięta pan Fräulein Trude, która mieszkała u pana w domu i uczyła pańskie córki niemieckiego i francuskiego? Teraz mogę już powiedzieć, że ona była niemiecką agentką. Ja nadzorowałem jej pracę i dwa razy byłem w pańskim domu, udając jej narzeczonego. Ja wierzę, że pomagał pan tym ludziom własnymi pieniędzmi. Może pan iść do domu, ale uprzedzam – jeśli kiedykolwiek znajdzie się pan tu znowu, nie zostanie pan zwolniony.”
Wieczorem tego samego dnia ojciec był z powrotem w domu. Opowiedział o warunkach, w jakich więźniowie byli przetrzymywani w „tramwaju” (poczekalni). Jedni czekali na przesłuchanie, drudzy pobici a niektórzy po torturach oczekiwali na transport na Pawiak.

*We wrześniu 1939 roku mój ojciec był zastępcą do spraw technicznych dowódcy IV Zmotoryzowanej Baterii Haubic, która po bitwie nad Bzurą wzięła udział w obronie Warszawy i podobno zniszczyła na Żoliborzu kilka czołgów ogniem wprost.




W Wołominie - od lewej:
Ojciec (Michał), ja, Włodek, Hala, Jadzia, Kira, Mama (Lunia), Fräulein Trude

HONOR Z POD CIEMNEJ GWIAZDY

Przed wojną mieszkaliśmy na Powiślu – na Zagórnej. Niedaleko, na Solcu była fabryczka ojca, gdzie stał blaszany garaż. Kiedy jechaliśmy samochodem, ojciec zostawiał nas przed domem, a sam odstawiał samochód do garażu. Kiedyś, późnym wieczorem, na drodze z garażu do domu zastąpiło mu drogę dwóch bandziorów. Jeden z nich wyciągnął nóż i powiedział: „Dawaj zegarek i portfel, bo jak nie to wypruję ci flaki z brzucha.” Drugi zatrzymał go: „Zostaw, to nasz.” Bandyci swój honor mieli i nie atakowali sąsiadów.

TRESURA

Mój ojciec był gorącym patriotą, ale nie brał udziału w życiu politycznym.i nie należał do żadnej partii. Miał raczej prawicowe upodobania, w opozycji do komunizmu i sympatyzującej z nim lewicy.
„W potrzebie” stawał do walki o Polskę, choć w wieku 20 lat został 100% inwalidą, kiedy stracił palce u nóg w Mandżurii w czasie wojny japońsko - rosyjskiej 1905 roku.
Jako ochotnik zgłaszał się kolejno do walki z Niemcami w ramach armii rosyjskiej w czasie Wojny Światowej 1914 i do walki z bolszewikami w roku 1920, a później do obrony Kraju w roku 1939 i do walki w Powstaniu Warszawskim 1944.

Na harcerskim obozie narciarskim zimą 1937/8, w schronisku pod Howerlą, w paśmie Czarnohory, starszy o 3 lata kolega Szyndler spytał mnie, czy interesują mnie losy mojej ojczyzny. Powiedział, że jest grupa patriotycznej młodzieży, która prowadzi akcję samokształceniową tak, jak kiedyś Filomaci i Filareci, w czasach Mickiewicza. Zaciekawiło mnie to – wydawało mi się, że jest to jakby pogłębienie harcerskiego patriotyzmu. W ten sposób, w wieku 12 lat znalazłem się w szeregach Obozu Wielkiej Polski. Była to wówczas organizacja nielegalna, więc obowiązywała tajemnica przynależności, choć wydawano legitymacje imienne ze zdjęciem! Zbiórki mieliśmy raz na miesiąc, a zajęcia polegały na pogadankach historycznych – głownie z czasów Bolesława Chrobrego i na omawianiu „Myśli Nowoczesnego Polaka” Romana Dmowskiego. Nasze zbiórki odbywały się w jakimś mieszkaniu na Zamku Królewskim, co w dziecinnych umysłach nobilitowało i w pewnym sensie legitymizowało tę „tajną” organizację. We wrześniu 1939 roku, po wkroczenie Niemców do Warszawy, mama przejrzała moje szpargały i zniszczyła legitymację OWP, o czym mnie lojalnie powiadomiła. Uznałem tą decyzję za słuszną. Miałem już 14 lat!
Pierwszy rok okupacji, to była nauka na tajnych kompletach gimnazjum Batorego i sporadyczne zbiórki harcerskie naszego zastępu Żbików. Potem nastąpiła przerwa w koleżeńskich kontaktach z harcerzami z naszego zastępu. Spotykałem się jednak nadal z dwoma z nich – z Jędrusiem Witulskim i Tomkiem Jaźwińskim. Tomek był humanistą – miał wybitne zdolności dziennikarskie i pisywał do tajnej prasy harcerskiej, zaopatrywał mnie w tajne „gazetki”. Kiedy mieliśmy po 16 lat, zaproponował mi pracę z młodszymi harcerzami, ale ja powiedziałem mu, że mnie interesuje szkolenie wojskowe i bezpośrednia walka z Niemcami. I tak znalazłem się w NOW (Narodowej Organizacji Wojskowej). Poza szkoleniem ściśle wojskowym (między innymi, na bazie Podręcznika Dowódcy Plutonu), mieliśmy szkolenie ideologiczne, w duchu narodowego patriotyzmu.
Zwerbowałem Witka i wraz z nim ukończyliśmy kurs podchorążych, w stopniu kaprala podchorążego. Zostałem dowódcą sekcji – pięciu chłopaków z Wawra, z którymi odbywałem szkolenie. Dowiedziałem się, że organizacja NOW wraz ze Związkiem Jaszczurczym (ZJ), utworzyła NSZ (Narodowe Siły Zbrojne), które ostatecznie podporządkowano dowództwu Armii Krajowej w marcu 1944. Nie wiedzieliśmy, że później to porozumienie zostało zerwane.
Zgłosiłem się na ochotnika do partyzantki wraz z Witkiem, Stasiem i Andrzejem – moim stryjecznym bratem, który należał dotąd do Legii Akademickiej AK.
Dołączyliśmy do Oddziału Cichego na Lubelszczyźnie, gdzie po nieudanej próbie przekroczenia Wisły pod Annopolem i połączenia z partyzantką w Górach Świętokrzyskich znaleźliśmy się po drugiej linii frontu. W ostatnich dniach lipca Oddział został rozwiązany, a pół roku później została rozwiązana Armia Krajowa. Naszych marzeń dołączenia do Powstania Warszawskiego nie udało się nam zrealizować, co do dziś mnie uwiera i boli!

Afganistan - Ludzie


Ludność Afganistanu była zróżnicowana. Wiele ludów czas i historia tu przemieszały: od zbójów – nieujarzmionych, dzielnych nomadzkich Pasztunów i dzikich górali z Nuristanu, którzy przez wieki żyli z napadów na Indie, przez osiadłych na roli Tadżyków, Uzbeków i Kazachów, po Hazarów – skrajnie uczciwych, pracowitych i czystych potomków wojów Dżyngis Chana, którzy przez wieki żyli, jak niewolnicy i tak byli traktowani. Legenda głosi, że nazwa „Hazar” pochodzi od garnizonów, w których Mongołowie zostawiali po tysiąc wojowników (jeden tysiąc = yak hazaar).

Tajemnicza kraina Nuristan (Kraj światła), znana jeszcze w XIX wieku, jako Kafiristan (Kraj Pogan), położona jest w górach Hindukusz (Hindukusz=Zabójca Hindusów). Stąd Aleksander Macedoński wziął tysiąc przewodników atakując Indie. To była kraina nie zdobyta przez najeźdźców do końca XIX wieku, kiedy podbił ją król Afganistanu Amir Abdul Rachman i nawrócił pogan na wiarę Mahometa. Nawet Sowieci w końcu wieku XX nie zdołali podbić Nuristanu.
Legenda głosi, że Nuristańczycy, z których wielu jest podobno jasnowłosych i błękitnookich, pochodzą od konnego ludu z północy. Stąd kult wizerunku konia i dźwięki tętentu koni w ich muzyce. W domach wieszano i czczono wycięte z ciosanej deski profile końskiej głowy, a takie same deski ustawiano również na grobach. A przecież w tych górach nigdy koni nie było. Na drewnianych ścianach meczetów widać wycinane motywy architektoniczne, o greckich znamionach – ślad po kulturze greko-baktryjskiej. Do największej wioski Kamdesz można dostać się po dwugodzinnej wspinaczce z drogi wyciętej wzdłuż górskiej rzeki Kunar stromymi, skalistymi ścieżkami niedostępnymi dla koni ani mułów. Wszystkie towary dostarczane tu są w skórzanych worach noszonych na plecach przez mężczyzn, bądź w wiklinowych koszach przeplatanych wełną, noszonych przez kobiety. Domy stoją tu przylepione do skał, a dachy niższych domów służą za podwórza domów wyżej położonych. Dziwnie wyglądają krowy przeżuwające trawę wysoko, na dachach. Każdy poziomy spłacheć ziemi jest wykorzystywany pod uprawę – zbyt cenny, żeby go marnować na cele budowlane.

środa, 28 kwietnia 2010

Polacy w Afganistanie


Droga na wschód wzdłuż rzeki Kabul do Indii przez Khyber Pass została wytyczona przez skaliste góry i wybudowana przez polskich inżynierów zatrudnionych w Afganistanie przed drugą wojną światową. Polscy architekci projektowali i budowali pałace dla króla i siedzibę rządu w Darulamanie pod Kabulem, dokąd doprowadzono linię tramwajową z miasta.
W czasie rewolucji mułłów w roku 1929, kiedy obalono przebywającego wówczas w Europie ówczesnego władcę króla Amanullaha, rozebrano tory i spalono tramwaj – wymysł szatana. Wrak tego tramwaju leżał w połowie trasy, jako muzułmańskie „memento”, jeszcze w latach sześćdziesiątych.

Polscy inżynierowie i architekci (było ich pięciu), w czasie wojny wstąpili do wojska polskiego na Bliskim Wschodzie. Dzięki nim Polacy mieli wspaniałą opinię wśród Afganów, dla których Polak znaczyło człowiek prawy – uczciwy i przyzwoity, świetny fachowiec. Tak było do czasu, kiedy w latach siedemdziesiątych władze PRL wydały paszporty bazarowej tłuszczy. Na ulicach Kabulu pojawiły się opryszki bez zasad, żądne kożuchów poszukiwanych na bazarach w Polsce. „Łatwe” kobiety płaciły niekiedy za kożuchy seksualnymi usługami na zapleczach dukanów. Przestaliśmy wówczas rozmawiać na ulicy po polsku. Było nam wstyd, że jesteśmy rodakami tych szumowin. Afganowie rozwinęli turystykę seksualną do Polski i z rozrzewnieniem relacjonowali swoje przygody w tym kraju, gdzie za grosze można było używać kobiet.

AFGANISTAN (1977 – 1978)


W Afganistanie urzekł nas surowy, drapieżny, pustynny krajobraz gór Hindukuszu i ludzie jakby zatrzymani w czasie kilka stuleci temu.
Od jezior Bandiamiru na wysokości ponad 3000m, o wodzie tak przejrzystej, że trudno rozpoznać ich głębokość, przez Kabul wrzucony w kotlinę na poziomie Kasprowego Wierchu, otoczoną wysokimi górami, do Dżalalabadu, gdzie wpływ monsunów z kontynentu Indii, zza przełęczy Khyber Pass sprawiał, że kwitły tam sady norindżowe, kiedy w Kabulu jeszcze leżał śnieg, a latem na zboczach gór przy przełęczy Salang (tam gdzie teraz jest tunel), można było rzucać się śnieżkami.
Po spacerach w koszulkach z krótkimi rękawami przy granicy z Pakistanem, wspinając się samochodem po „agrafkach” górskiej drogi do Kabulu, nakładaliśmy na siebie kolejno ciepłe części garderoby, żeby po dwóch godzinach wysiąść przed domem w swetrach, kurtkach, czapkach i rękawicach.

UBI TU CAIUS, IBI EGO CAIA

(zapiski nie uładzone)

Nosiło nas z Ewą i dziećmi po świecie. Fascynowały nas nieznane kraje, nieznani ludzie. Staraliśmy się zrozumieć i szanować tych ludzi i byliśmy przez nich szanowani. Nie zdobyliśmy fortuny, ale przeżyliśmy ciekawe chwile, poznaliśmy inne wierzenia i inne hierarchie wartości. Cenimy sobie te wspólnie przeżyte na „włóczędze” lata.

Większość ludzi stawała się zgorzkniała i nieszczęśliwa w oczekiwaniu na koniec kontraktu i powrót do domu z kiesą zarobionych i zaoszczędzonych pieniędzy.
A nasze „cygańskie” wędrówki rodzinne, po kilka lat spędzanych w tak różnych regionach świata, jak Centralna Azja, Zachodnia Afryka, czy Środkowy Wschód, stały się naszym normalnym życiem. Żyliśmy bez poczucia tymczasowości, mając świadomość, że nie błąkamy się po świecie, bo jesteśmy zakotwiczeni w Polsce.

Wolność wykwita z lufy karabinu

Dyrektor Neftalin był niezłym konstruktorem i dobrym menadżerem. Był to twardy człowiek, o mocnej, partyjnej pozycji. Któregoś dnia zaprosił mnie na rozmowę o roli architektów w Biurze (i tu byłem przewodniczącym koła SARP).
Kiedy usiadłem, Neftalin zaczął krążyć po gabinecie, wymyślając na nieznośnych, przemądrzałych architektów. Podniecał się własnym monologiem i przestał na mnie zwracać uwagę. Po pewnym czasie wstałem i podszedłem do drzwi. „Dokąd pan idzie?” „Wrócę, jak pan się uspokoi.” „Przepraszam, proszę usiąść” powiedział i kontynuował swoją wędrówkę, ale już bez słowa. Po chwili rozpoczął rzeczową rozmowę. Od tego dnia nie zdarzyło mu się zachowywać nie właściwie wobec mnie.

W czasie Rewolucji Kulturalnej w Chinach, polska prasa publikowała hasła rewolucji.
Na taśmach papieru wypisałem wielkimi literami kilka haseł:
„Wolność wykwita z lufy karabinu”
„Wschód jest czerwony”
„Armia i partia, to jedność”
„Żelazną pięścią zapędzimy ludzkość do szczęścia”
Zawiesiłem je w pracowni w formie kolorowego fryzu na ścianach, pod sufitem. Mieliśmy sporo uciechy, wielu ludzi przychodziło z sąsiednich pracowni i śmiało się razem z nami.
Przyszedł też sekretarz partii i powiedział do mnie: „Panie inżynierze, niech pan to zdejmie.” Spytałem: „Dlaczego?” Odpowiedział „Nie wiem”. „Przekonał mnie pan” powiedziałem i zdjąłem te hasła. Zrozumiałem, że ktoś może mi zaszkodzić, zgodnie z zasadą UB: wskażcie mi człowieka, a paragraf na niego znajdziemy!

Otrzymałem polecenie zaprojektowania Wydziału Poliolefin dla zbudowanych jeszcze przed wojną Zakładów Chemicznych w Boryszewie. Produkcja wymagająca powierzchni ponad 1ha
miała być rozdzielona na dwie hale, bo na terenie Zakładu na jedną, taką potężną halę nie było miejsca. Zaproponowałem przeprojektowanie całego terenu, co przy niewielkich wyburzeniach i uporządkowaniu infrastruktury (układ bocznic kolejowych, dróg i sieci zewnętrznych technologicznych i instalacyjnych), stworzyłoby przestrzeń rozbudowy. Dyrektor polecił opracować projekt zgodnie z wytycznymi technologów (to jest bez zmian układu przestrzennego). Nie mogłem odmówić, ale równolegle (na własne ryzyko), przygotowałem moją koncepcję, która została zatwierdzona w Ministerstwie Chemii i pokazana na wystawie, jako wzorowy przykład modernizacji starych zakładów.

Nie udało mi się przeforsowanie pomysłu unifikacji architektury Zakładów Azotowych we Włocławku. Neftalin polecił adaptować projekty wydziałów opracowane dla innych zakładów w Polsce, co niweczyło moją ideę jednorodnych, licowanych ciemnym klinkierem płaskich budynków, stanowiących podstawy pod wspaniałe, skonstruowane ze stali nierdzewnej gigantyczne instalacje chemiczne. Koncepcja przygotowana, przy comiesięcznych konsultacjach z technologami z Carbonage de France, pochłonęła pełny rok mojej pracy, a efekt tej pracy został – jak zwykle podporządkowany doraźnym, źle zrozumianym oszczędnościom. Oszczędności na projektowaniu okazały się fikcją, ze względu na trudności i skalę adaptacji projektów do konkretnych potrzeb i okoliczności. Moje marzenia o przestrzennej rzeźbie przemysłowej XX wieku legły w gruzach.
To był główny powód mojej decyzji zatrudnienia się w Anglii, co zostało odebrane, jako dezercja. Nie miałem wyrzutów sumienia, bo wcześniej Neftalin nie dotrzymał słowa i ostatecznie nie wyraził zgody na mój wyjazd do Afganistanu, co postawiłem, jako mój warunek rozpoczęcia pracy w Prochemie.

Gosposia

Po wojnie, kiedy mieszkałem z rodzicami, w Warszawie, a wszyscy troje pracowaliśmy, mieszkała z nami „Gosposia” - Wilnianka - kobieta już nie młoda, samotna, która straciła męża i syna, zabitych przez znienawidzonych bolszewików.
Po ucieczce Sowietów, w wyniku ofensywy niemieckiej 1941 roku, mieszkańcy Wilna odnaleźli na dziedzińcu więzienia zwłoki pomordowanych więźniów, którzy przed śmiercią byli torturowani. Syn Gosposi, aresztowany za przynależność do harcerstwa, miał głowę przebitą drutem, przeciągniętym przez uszy...
Rozstrzelani księża mieli żywcem pozdzieraną w kształcie krzyża skórę na piersiach.
Więźniowie byli przed śmiercią krępowani drutem kolczastym. Wielu miało zmiażdżone palce u rąk i nóg.
Ta bogobojna kobieta nienawidziła też pijaków. Powiedziała kiedyś, że nie podałaby szklanki wody konającemu pijakowi, bo za pomoc pijakowi nie miałaby nagrody w niebie...

wtorek, 27 kwietnia 2010

Zbiórka makulatury

Pracowałem tu w latach 1961-1963.
W moim pokoju pod „rajzbretem” piętrzył się stos literatury partyjnej, już nie celebrowanej
przez POP (podstawowa organizacja partyjna – obecna w każdym przedsiębiorstwie, urzędzie i instytucji). Pewno nikt nigdy z tych książek nie korzystał, ale biblioteczka partyjna była świętością dla każdej komórki PZPR. Po „październiku” (56), książki zostały złożone w kącie, ale nikt nie odważył się ich wyrzucić, a mnie przeszkadzały w pracy. Sekretarz partii powiedział, że są mu niepotrzebne i mogę je sobie zabrać. Co dzień, po pracy wynosiłem po kilka książek, wyrywałem tylko kartki z pieczątką „POP Społem”. Mój syn Leszek zanosił książki do szkoły i okazało się, że dostarczył najwięcej makulatury w roku szkolnym, za co otrzymał podziękowanie za wzorową obywatelską postawę.

Lenin w Poroninie

Był rok 1958. W Bukowinie Tatrzańskiej miałem opracować koncepcję sanatorium dla inwalidów. Zabrałem ze sobą Halinkę i Leszka. Zamieszkaliśmy w Domu Wczasowym, gdzie królował KOwiec (instruktor kulturalno-oświatowy), były nauczyciel, miejscowy góral. Siedzieliśmy właśnie w słońcu na ławeczce, kiedy obok przechodził trzymając za pośladki dwie młode tęgie, głupawo uśmiechnięte Ślązaczki. Halinka spytała: „A co żona na to?” „A niech ją pani spyta, tam idzie po ścieżce górą.” A górką szła góralka w chustce na głowie, uginając się pod dwiema bańkami pełnymi mleka. Halinka spytała: „I co, nie ma pani nic przeciwko temu, że mąż tak wczasowiczki obściskuje?” „A co mi tam” odpowiedziała. To mnie zaciekawiło, więc spytałem: „Jak pan to robi?” „Bardzo prosto. Kiedyś miała do mnie pretensje, to ją spytałem, co chcesz to masz? Mam, powiada... Kiedy chcesz masz? Mam, powiada... Jak chcesz masz? Mam... A ile chcesz też masz? Mam... To, co ja mam z resztą zrobić?” Trudno było odmówić logiki tym argumentom.

Parę dni później opowiadał nam, jak jego dziad, który był we wsi sołtysem został wezwany do proboszcza, nękanego skargami górali na jakiegoś cepra, „co tu ludzi przeciwko Bogu buntuje”. Proboszcz powiedział: „Zawołajcie jakiegoś gazdę, weźcie razem tego cepra za hajdawery i odstawcie furmanką ziandarmom do Poronina – niech go tam zamkną”.
Tak pamiętają górale „wielkiego” Lenina w Poroninie, gdzie przez wiele lat było jego muzeum i dokąd partyjni działacze organizowali masowe pielgrzymki.

Wypadek w wieku 95 lat

Po zwolnieniu z wojska szukałem pracy. Kierownik zespołu w Biurze Projektów Przemysłu Piwowarskiego sympatyczny, jowialny, starszy pan ucieszył się. „Architekt? Świetnie, bo wie pan, my projektujemy nawet obiekty z oknami, więc przyda się nam architekt.” W trakcie pogawędki dowiedziałem się, że ten pan jest synem zesłańca i urodził się na Syberii, gdzie wielu ludzi nie wytrzymuje ostrego klimatu i słabi wcześnie umierają, ale zdrowi nabierają odporności i długo żyją. On właśnie pochodził z długowiecznej rodziny. Jego ojciec wprawdzie zmarł, kiedy miał 95 lat, ale to był wypadek – spadł z konia!

Nimfa Kalipso

Oto nieupiększone wspomnienia z lat szkolnych.
Tak widział Gimnazjum Batorego nie wzorowy uczeń, a przeciętny chłopiec, który miewał kłopoty z „zachowaniem”, a na którym Szkoła pozostawiła ślad na całe życie.

Dotąd ze wzruszeniem wspominam takich nauczycieli, jak wymagający i wydawało się nam bezduszny łacinnik „Kalafior” Popławski, który okazał się dzielnym , bojowym oficerem AK
i zginął podobno w Powstaniu, na Starówce.

Pamiętam dobrotliwego fizyka, nazywanego przez nas „Dyzio Balonik” (Fotyma) i dość wydawałoby się ambiwalentnego chemika „Senciu” Lewickiego, u którego w mieszkaniu, w czasie okupacji, zaliczałem chemię, kiedy „Senciu” łaził na czworakach po podłodze, zabawiając swego nieznośnego wnuka.
A „płeć piękna? Historyczka „Honoratka” Obuchowska – duża i urocza kobieta, oraz „Nimfa Kalipso” Lalewiczowa, z której urody bezlitośnie zakpili twórcy jej przezwiska. Spotkałem „Nimfę Kalipso” po wojnie, na zagruzowanych jeszcze ulicach Warszawy. Ucieszyła się i popłakała. Powiedziała: kiedy jestem na Powązkach, na harcerskich grobach, to tak, jakbym odczytywała listę obecności z klasowego dziennika.

Pamiętam też prostodusznego i rubasznego księdza Kunerta, z malowniczą szramą przez cały policzek. Krążyły dwie wersje na ten temat. Jedna, że był w kawalerii na froncie bolszewickim w 1920 roku i został ranny szablą w czasie szarży ułańskiej. Druga wersja – że był chemikiem i został ranny w czasie wybuchu w laboratorium, podczas ryzykownego eksperymentu. Pewno żadna z tych wersji nie była prawdziwa.

Na koniec – dyrektor Radwański zwany przez nas „Satyrem”, z racji siwej, koziej bródki. Pozornie groźny, ale wyrozumiały pedagog, któremu wskoczyłem na brzuszek, w pierwszym dniu mojego pobytu w szkole.

A tacy wspaniali ludzie, jak geograf Domański - „Zeus”, nasz drużynowy, czy anglista Prejbisz, który grał z nami w piłkę nożną i nie miał jeszcze przezwiska, albo matematyk Stefan Wysocki, który był szanowanym przez nas wychowawcą i usiłował nas (raczej bez skutku), umuzykalniać... Gdzie teraz są tacy nauczyciele?

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Gimnazjum Batorego

Jesienią 1937 roku zostałem przyjęty, po egzaminie konkursowym , do gimnazjum Batorego. Muszę przyznać, że nie byłem dobrym uczniem i uplasowałem się na szarym końcu przyjętych do gimnazjum chłopców. Ale udało się. Ja nie lubiłem uczyć się na pamięć i nawet tabliczki mnożenia przez wiele lat nie umiałem. Jednak lenistwa nie da się usprawiedliwić.

Byłem ruchliwym, małym urwisem, któremu trudno było usiedzieć dłużej na jednym miejscu.
W kilka dni po rozpoczęciu zajęć odkryłem, że rzeźbiona w kwadraty, szeroka poręcz na schodach doskonale nadaje się do zjeżdżania na nogach i wykonywania narciarskiego skoku ze słupka na podeście schodów. Podczas takiego skoku, w czasie przerwy, wylądowałem piętami na brzuszku „Satyra” – dyrektora Radwańskiego, który akurat wchodził na górę po schodach. Biedny „Satyr” (miał bródkę przyciętą w szpic i dlatego chłopcy tak go nazywali), stracił oddech i jedno, co był w stanie wykrztusić z siebie, było: „Chłopcze, nie rób tego więcej”. Na szczęście nie znał jeszcze mego nazwiska i w ten sposób „upiekło mi się”. Jednakże, przez długi czas, schodziłem z drogi dyrektorowi, żeby nie skojarzył sobie mnie z tym nieszczęsnym skokiem na schodach.

Codziennie, przed lekcjami, wszyscy uczniowie zbierali się w auli, gdzie ustawieni klasami śpiewaliśmy „Kiedy ranne wstają zorze” i skomponowany przez będącego wówczas w klasie maturalnej Witolda Lutosławskiego, do słów St. Młodożeńca, hymn Szkoły „Pochodem idziemy”. Zwykle „Satyr” zwracał się w krótkich słowach do uczniów. Pamiętam takie przemówienie: „Jakieś łobuzy kasztany po szkole ciskają. Ja tego tolerować nie będę. Ja was do Lelewela odeślę.” Trzeba wyjaśnić, że wówczas Gimnazjum i Liceum imienia Stefana Batorego miało numer 1 i było najlepszą państwową szkołą w Warszawie (może nie tylko w Warszawie?), zaś szkoła imienia Joachima Lelewela była w Warszawie najsłabszą średnią szkołą państwową.

Szkoła Batorego wyróżniała się wolnymi od nauki czwartkami poświęconymi na zajęcia fizyczne takie, jak piłka nożna, zabroniona w innych szkołach, pływanie, tenis i -oczywiście- gimnastyka. Basen szkolny miał podobno wrażliwy system filtrów i dlatego wszyscy pływaliśmy nago, wraz z nauczycielem gimnastyki panem Lechowskim. Wzorowaliśmy się na atletach greckich, choć daleko nam było do ich sprawności fizycznej.

W czasie dużej przerwy schodziliśmy wszyscy, klasami, do podziemi, z nauczycielem z ostatniej przed tą przerwą lekcji i siadaliśmy przy długich stołach (każdy stół – dla jednej klasy). U szczytu stołu siadał nauczyciel. Śniadania przygotowywały kucharki, pod okiem dyżurnych pań z Koła Matek. Dla każdego ucznia przygotowane były na talerzu dwie kromki białego chleba z masłem i wędliną (najczęściej z szynką), lub żółtym serem, oraz kubek herbaty, albo białej kawy zbożowej. Prócz tego, na stołach ustawione były kosze z kromkami razowego chleba z masłem dla tych chłopców, których apetyty nie zostały zaspokojone porcjami na ich talerzach. W dzbankach na stołach była dodatkowa herbata, albo kawa.
Składka na śniadania wynosiła 5 złotych miesięcznie, co było nie małym obciążeniem dla mniej zamożnych rodziców (czesne za szkołę wynosiło 20 złotych miesięcznie!). W wypadkach, kiedy rodzice nie mogli opłacać śniadań, byli z tych opłat zwalniani pod warunkiem, że nikt, w tym również ich syn, nie mógł o tym wiedzieć. Ten takt i szacunek dla człowieka niezamożnego był charakterystyczny dla atmosfery panującej w szkole.
Podczas zjazdu uczniów i wychowanków Batorego w roku 2003 zaskoczony byłem bufetem pełnym słodyczy i różnych napoi, prowadzonym przez prywatną osobę (firmę?). Za pieniądze (jeśli się je ma), można dostać wszystko. Bez pieniędzy – nic. To już nie ta sama szkoła... Przykro.

Przeczytałem gdzieś gorzkie wspomnienia Andrzeja Łapickiego, który uczęszczał do Szkoły Batorego jeszcze przed wojną. Napisał z nutą nagany, że niektórzy uczniowie przywożeni byli do Szkoły samochodami. Dobrze pamiętam, że nie wolno było podwozić uczniów bezpośrednio pod Szkołę, ażeby ich nie wyróżniać. Ja uważam przedwojenną Szkołę Batorego za kuźnię koleżeństwa i równości.

Pod koniec roku szkolnego każda klasa wyjeżdżała gdzieś na tydzień, na wycieczkę. Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek z moich kolegów nie wyjechał na taką wycieczkę, a więc sądzę, że i w takim wypadku niezamożni rodzice nie ponosili dodatkowych kosztów.
Dwa razy brałem udział w takich wycieczkach. W roku 1938 byliśmy w schronisku nad jeziorem Charzykowskim. Od razu podzieliliśmy się na dwie grupy. Część z nas pobiegła na piętro, a reszta została na parterze. I tak narodziły się dwie wspólnoty: górali i doliniarzy. Podział i solidarność „terytorialna” narodziły się natychmiast. Tak pewno powstają też „małe ojczyzny” – bez zamierzenia, po prostu automatycznie. Ten podział utrzymywał się tak długo, jak długo mieszkaliśmy w schronisku.

Naszym opiekunem na wycieczce był Antoni Prejbisz – nauczyciel języka angielskiego. Prejbisz, po pobycie na jednym ze sławnych uniwersytetów angielskich (Cambridge, albo Oxford), wprowadził nowatorskie stosunki między nauczycielami, a uczniami. Biegał po boisku jak my, w krótkich spodenkach i grał z nami w piłkę nożną. Po pierwszym meczu zarządził, że w jego drużynie będą grali wszyscy uczniowie, którzy mają słabe stopnie z języka angielskiego. Chciał na przyszłość uniknąć kopniaków, jakie w tym meczu oberwał. Ja też miałem odtąd grać w jego drużynie.
Wiosną 1939 roku byliśmy na wycieczce nad morzem w Lisim Jarze, koło Jastrzębiej Góry. Z wycieczki tej pamiętam tylko przejazd pociągiem przez „Wolny” Gdańsk, gdzie na stacji któryś z kolegów wyrzucił na peron papierek. Wyskoczyłem z wagonu i podniosłem go. Widział to nasz wychowawca Stefan Wysocki i pochwalił mnie za „obywatelską” postawę. Niewiele otrzymywałem pochwał w szkole. Może dlatego utkwiło to w mojej pamięci?

Profesor Wysocki prowadził z nami lekcje umuzykalnienia, podczas których kazał nam słuchać płyt gramofonowych z nagraną muzyką klasyczną. Był to mój pierwszy kontakt z poważną muzyką, choć przedtem uczęszczałem w szkole na zajęcia orkiestry. Uczyłem się grać, (ku utrapieniu mojej rodziny, bo ćwiczyłem grę również w domu), na trąbach: najpierw na alcie, a potem na kornecie. Skończyło się to zabawnie. Była zima, piękny śnieg, ja po harcerskim obozie narciarskim. Postanowiłem pojeździć na nartach, zamiast iść na zajęcia w orkiestrze. Pech chciał, że w powrotnej drodze, idąc z nartami na ramieniu, spotkałem na ulicy nauczyciela od orkiestry. Spytał mnie czemu nie byłem na zajęciach? Odpowiedziałem głupio: „bo mnie gardło boli” i tak zawstydziłem się swojej głupiej wymówki, że zrezygnowałem z grania w orkiestrze i więcej już nie poszedłem na próbę.

W październiku 1939 roku zaczęliśmy odgruzowywać zniszczony bombą jeden z budynków mieszkalnych przy ulicy Myśliwieckiej i porządkować budynek szkoły, gdzie pod aulą leżał niewybuch 500 kilogramowej bomby lotniczej, która mogłaby zniszczyć całą frontową część budynku Szkoły. Wkrótce jednak Niemcy wywiesili flagę ze swastyką i zajęli Szkołę dla swojej młodzieży. Kiedyś zobaczyłem tam kolegę z mojej klasy Andrzeja Skarbek-Telszewskiego, wychodzącego z budynku w mundurze Hitlerjugend. W kilka lat później, po zdaniu egzaminu do Szkoły Wawelberga, Skarbek znalazł się znów w tej samej klasie ze mną i z Jędrusiem Witulskim. Wzięliśmy go między siebie na przerwie i spytaliśmy naiwnie – co robił w mundurze HJ? Zbladł, zaczął się wypierać, poczym wyszedł i więcej się nie pokazał.
Nasz wspólny kolega Kazik Radwański, po wyjściu z obozu jenieckiego w Niemczech, zobaczył Skarbka idącego w mundurze podchorążego AK. Kazik jechał wojskowym jeepem. Zanim zatrzymał go i wyskoczył, Skarbek zniknął. Nigdy więcej o Skarbku nie słyszałem.

Już pod koniec1939 roku rozpoczęliśmy naukę na „kompletach”. Tajne nauczanie prowadził w naszej piątce Prejbisz wraz z dwiema młodymi nauczycielkami. Mieszkaliśmy w alejach Jerozolimskich u wylotu Kruczej, która wówczas kończyła się tu ślepo. W naszym mieszkaniu na 1szym piętrze mieściło się biuro mego ojca. W czasie nauki, kiedy siedzieliśmy w małym pokoju, w biurze zjawiło się dwóch gestapowców, którzy zamknęli się na rozmowę z moim ojcem w jego gabinecie. Moja mama natychmiast ewakuowała nauczyciela i kolegów, wypuszczając ich pojedynczo kuchennymi schodami. Wkrótce gestapowcy rozpoczęli powierzchowną rewizję całego lokalu. Mój ojciec został aresztowany.

W ramach nauki języka polskiego Prejbisz zadał nam wypracowanie: „Prawdą, czy kłamstwem, czym powinna kierować się propaganda?” Podtekst był oczywisty. Wiadomo było, że niemiecka propaganda nie szanowała prawdy, a Goebels był mistrzem kłamstwa.
Jednak ja, z wrodzoną sobie przekorą napisałem, że mogą się zdarzyć takie wypadki, kiedy kłamstwo w propagandzie może być rozgrzeszone, a nawet konieczne. Tego było za wiele!
Prejbisz potraktował moją wypowiedź jako zniewagę i więcej nie pojawił się na naszych kompletach. Do dziś jeszcze nie jestem pewien, czy miałem rację? Czy miałem prawo twierdzić, że nie wszystko jest czarno-białe? Że tak twierdzą ortodoksi, hipokryci i święci?

Po roku zacząłem uczęszczać na „kursy przygotowawcze do liceów zawodowych” na Hożej.
To była zakamuflowana czwarta klasa gimnazjum ogólnokształcącego. Uczyło tam wielu nauczycieli od Batorego, a wśród nich nauczyciel matematyki Mieczysław Czyżykowski, który po wojnie został profesorem matematyki na Politechnice Warszawskiej. O nim właśnie chcę opowiedzieć. Ja, pisząc klasówkę, ściągałem jak zwykle. Nie starczyło mi jednak sprytu, żeby przewidzieć skutki napisania dobrze klasówki i nauczyć się tego materiału. Czyżykowski był zaskoczony świetnym poziomem „mojej” pracy i zaprosił mnie do tablicy a ja nie umiałem rozwiązać zadań, które odpisałem od kogoś. Koniec roku szkolnego był blisko. Czyżykowski był zawsze uprzedzająco grzeczny i zwracał się już do nas per „pan”. Powiedział: „Panie Bogusławski, pan jest kompletny tuman. Nie podejmuję się więcej pana uczyć”. Wróciłem do domu zaskoczony. Może ja rzeczywiście jestem tuman? Zacząłem czytać i przerabiać zadania szkolne z mojego zeszytu, kupiłem „Lilavati” i „Śladami Pitagorasa”, a matematyka zaczęła mnie interesować. Okazało się, że nie wymaga ona bezmyślnego wkuwania wzorów na pamięć. Jest logiczna, a wzory można sobie wyprowadzać samemu. Matematyka pochłonęła mnie kompletnie. Po dwóch miesiącach zaznajomiłem się również z przerobionymi tematami i wydało mi się że, że taką klasówkę, jaką ściągnąłem bezmyślnie można traktować, jako zabawę - coś w rodzaju łamigłówki do rozwiązania. Poszedłem więc do Czyżykowskiego i poprosiłem go, żeby mnie przepytał. Odpowiedział: „Po co? Szkoda czasu.” Wezwał mnie jednak do tablicy i przez całą godzinę lekcyjną rozwiązywałem różne zadania i wyprowadzałem wzory. Po dzwonku powiedział: „Zaskoczył mnie pan, panie Bogusławski. Nie mogę panu postawić piątki, bo cały rok, a pewno i dużo dłużej pan się nie uczył. Stawiam panu czwórkę.”

Na jesieni 1941 zdałem bez trudu egzamin do Szkoły Wawelberga, jednakże wkrótce usunięto mnie wraz z innymi, którzy nie ukończyli 18 lat. Z takich „wyrzutków” utworzono prywatne, dwuletnie liceum mechaniczne T. Synoradzkiego, (w dawnym gmachu Gimnazjum Wojciecha Górskiego), gdzie w pierwszym roku przerabiano pełen kurs maturalny z matematyki, wraz z podstawami rachunku różniczkowego, co było niezbędne do nauki termodynamiki i wytrzymałości materiałów, w drugim roku szkolnym. I tu, niespodziewanie dla mnie samego zostałem drugim matematykiem w klasie. Nie miałem nawyku wkuwania wzorów, które przeważnie wyprowadzałem sobie i w ten sposób zdobyłem przewagę nad „rutyniarzami” – tradycyjnie dobrymi matematykami. Bezdyskusyjnie pierwszy był kolega (nie pamiętam jego nazwiska), który był prawie geniuszem, jak Krzyś Kamiński, z mojej klasy u Batorego (Krzyś został rozstrzelany wraz z ojcem w egzekucji ulicznej, na rogu alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej, na przełomie 1943/1944).

Ostatnie moje spotkanie z profesorem Czyżykowskim nastąpiło przypadkiem nad morzem, w roku 1969. Przypomniałem mu moją „przygodę” matematyczną i wyraziłem mu moją wdzięczność. Dowiedział się ode mnie, że jestem architektem i spytał: „Czy przydaje się panu matematyka w pańskiej pracy? Czy stosuje pan jakieś wzory?” Odpowiedziałem: „Tak, panie profesorze. Matematyka nauczyła mnie logicznego myślenia, systematyki i dokładności, choć żadnych wzorów nie muszę stosować - mam od tego specjalistów. Wydaje się, że do profesora nie dotarło moje wyjaśnienie i stwierdzenie, że matematyka po prostu uporządkowała mój sposób myślenia. (Mam nadzieję!)

Pomarańczarnia

23 WDH była znana, jako pomarańczarnia, od pomarańczowych chust harcerskich.
W grudniu 1937 roku pojechaliśmy na obóz narciarski do schroniska w Czarnohorze, na Huculszczyźnie.

Po nocy spędzonej w przedziałach 3ej klasy, gdzie my - mali spaliśmy na nartach ułożonych w poprzek, na górnych pólkach, kiedy starsi wylegiwali się na plecakach ułożonych między ławkami. Wysiedliśmy na stacji w Worochcie. Było już ciemno i zimno. Mróz, śnieg i oblodzone ulice. Wędrowaliśmy przez miasto do kolejki wąskotorowej, używanej do transportu drewna z wyrębów w górach. Każdy z nas niósł swój plecak i drewniane narty. Nam, małym dwunastolatkom było ciężko i wlekliśmy się w ogonie kolumny maszerującej środkiem ulic. Nasz drużynowy „Zeus” był młodym nauczycielem geografii {w harcerstwie byliśmy z nim per „ty”, ale na lekcjach wszyscy uczniowie zwracali się do niego per „panie profesorze”), kazał nam iść na przedzie i nadawać tempo marszu. Obaj z Jędrusiem Witulskim - „krótkie szkraby”- nadaliśmy takie tempo, że starsi nie mogli nadążyć. Ambicja dodawała nam skrzydeł i sił. Po wielu latach zdałem sobie sprawę, że ledwie powłóczący nogami słabeusz, który nie czuje nawet specjalnego związku ze swoją grupą, postawiony na czele staje się silny i odpowiedzialny za nią, nie zawodzi, jest dzielny i potrafi dać przykład.
W nieogrzewanych wagonikach kolejki zmarzliśmy. Już była noc, kiedy wysadzono nas na skraju lasu, przez który wspinaliśmy się oblodzonym „holwegiem”, którym drwale w tym czasie spuszczali pnie drzew. Kiedy słyszeliśmy ostrzegawczy okrzyk drwala, uskakiwaliśmy w śnieg, między stojące drzewa, a obok, koło nas pędziły z łomotem pnie. obijając się o drzewa, do najbliższej polanki, na zakręcie, gdzie następny Hucuł wbijał siekierę w pień i kierował go w dół. Skostniali z zimna i bardzo zmęczeni, ale cali dotarliśmy do niedawno zbudowanego, drewnianego schroniska na porębie poniżej szczytu Howerli. Nowiutkie schronisko, niewielkie pokoje z piętrowymi łóżkami, centralne ogrzewanie i ciepła woda, kucharki przygotowujące kolację, po prostu raj.

Mieliśmy codziennie naukę jazdy na nartach na zboczach Howerli. Zaawansowani narciarze wyruszyli na parudniową wycieczkę na Pop Iwan. Potem zorganizowano narciarską „pogoń za lisem”. Nie mieliśmy jednak szans złapać lisa, którym był najlepszy narciarz w drużynie. Wielkim przeżyciem był Nowy Rok. Ledwie zasnęliśmy w noc Sylwestrową, kiedy zbudził nas alarm i wymarsz w góry, gdzie starsi harcerze ustawili potężny stos drewna – ogromne ognisko, a cała drużyna ustawiona w czworobok wysłuchała rozkazu „Zeusa”. Śpiewaliśmy kolędy i pieśni harcerskie, a potem – z zapalonymi pochodniami w dłoniach zjechaliśmy do schroniska na zasłużony sen. Do dziś pamiętam ten zjazd, kiedy cienie układały się na śniegu w niespodziewany sposób i trzeba było zjeżdżać na elastycznych, ugiętych kolanach, bo narty uciekały w dół, albo podchodziły niemal pod gardło.

Rok później mieliśmy obóz narciarski w Kościelisku. Zaawansowani narciarze, a wśród nich Alek, Długi, Zośka, Słoń, Czarny Jaś i Mały Tadzio, wyruszyli na wycieczkę szczytami Czerwonych Wierchów. Moje umiejętności narciarskie nie były dostateczne, żeby do nich dołączyć. Było to ostatnie zimowisko przed wojną.

Co roku nasza drużyna przeprowadzała ćwiczenia „w terenie”. Pamiętam ostatnie ćwiczenia, kiedy kilku znanych nam starszych kolegów miało przedrzeć się w przebraniach z Pragi, przez mosty i dotrzeć na umówione miejsce w Śródmieściu. Reszta – w mundurach harcerskich miała ich ujawnić i „wziąć do niewoli”. Sprawdzaliśmy wszystkie tramwaje i autobusy przejeżdżające przez mosty, zatrzymywaliśmy taksówki i dorożki. Przechodnie i pasażerowie, którym wyjaśnialiśmy nasze działania przyjmowali je z sympatią i życzliwym zainteresowaniem. Byliśmy bardzo przejęci i dumni z naszej akcji. Ostatecznie dwóch starszych druhów, przebranych za młodą parę powracającą ze ślubu w dorożce, przedarło się przez nasze straże. W innych ćwiczeniach na terenach podmiejskich brał udział w tropieniu harcerzy samolot Aeroklubu, z którego zrzucano meldunki.

Na zbiórkach robiliśmy sobie „tory przeszkód”, uczyliśmy się topografii, marszu „na azymut”, przerabialiśmy musztrę i słuchali opowiadań z historii harcerstwa, skautingu i historii Polski, począwszy od patrona naszej drużyny Bolesława Chrobrego. Powoli, z niesfornych urwisów kształtowano coraz bardziej świadomych swoich ideałów harcerzy, którzy w czasie wojny stawali się dobrymi żołnierzami uczącymi się i planującymi swoje ewentualne przyszłe życie po wojnie tak, żeby móc odbudować nasz Kraj. Walka zbrojna nie była dla nas celem, a tylko etapem do czekającej nas po wojnie pracy.

W czasie wojny, równolegle do kompletów tajnego nauczania, zbieraliśmy się na zbiórki harcerskie. Opuścił nas nasz przedwojenny zastępowy Dziodek Chrobak, który nb. zginął w kwietniu 1944 roku, po udanej akcji wykolejenia niemieckiego pociągu urlopowego. Zbieraliśmy się zwykle na Chmielnej u Kazika Radwańskiego (ranny w Powstaniu, wrócił w 1948 roku, po pobycie w niewoli i służbie w II Korpusie w Niemczech i Anglii). W naszym zastępie był również Jędruś Witulski (poległ w Powstaniu), Kazik Słoński (w Powstaniu nie brał udziału, z powodu złamanej nogi w gipsie, a po wojnie, wraz z matką i siostrą został „ściągnięty” przez ojca, do Anglii) i Tomek Jaźwiński (świetnie zapowiadający się publicysta, autor wielu artykułów w podziemnej prasie harcerskiej, który wraz z Chyrowiakiem Edkiem Olszewskim podobno został przed Powstaniem, po rozmowach z komunistami w sprawie wychowania młodzieży, przetransportowany na stronę sowiecką i tam słuch po nich zaginął. Nikt oficjalnie nie potwierdził tej tak nieprawdopodobnej historii; wg „Pochodem Idziemy” z 1993r. Tomek-„Julek” zginął w Warszawie w listopadzie 1943). W zastępie Żbików byłem też ja, który nie wziąłem udziału w Powstaniu, bo od kilku miesięcy byłem w partyzantce na terenie Lubelszczyzny.

Nasze harcerskie kontakty trwały do przełomu lat 1941/2. Kiedy pokończyliśmy 16 lat znaleźliśmy się w różnych komórkach konspiracji wojskowej, nie zawsze związanych z harcerstwem, ale w wielu z nas zakorzeniły się na całe życie harcerskie zasady bronienia słabszych i pomagania innym.

geneza bloga

Ten blog powstał dla mojego Ojca, który od lat spisuje ciekawostki ze swojego długiego życia osobistego i zawodowego. Tytuł bloga jest wybrany nieco na wyrost, niemniej parafrazując słowa Ireny Kwiatkowskiej - wystarczy trochę poczekać. Tata ma dziś 85 lat.

Chciałbym by ciekawymi historiami spisywanymi przez Tatę mogli cieszyć się nie tylko członkowie najbliższej rodziny. Oddaję teraz głos Ojcu z nadzieją, że zaciekawi i zaintryguje Was (potencjalnychm czytelników) podobnie jak intrygował i inspirował nas, którzy go znamy osobiście.

Michał