Jesienią 1937 roku zostałem przyjęty, po egzaminie konkursowym , do gimnazjum Batorego. Muszę przyznać, że nie byłem dobrym uczniem i uplasowałem się na szarym końcu przyjętych do gimnazjum chłopców. Ale udało się. Ja nie lubiłem uczyć się na pamięć i nawet tabliczki mnożenia przez wiele lat nie umiałem. Jednak lenistwa nie da się usprawiedliwić.
Byłem ruchliwym, małym urwisem, któremu trudno było usiedzieć dłużej na jednym miejscu.
W kilka dni po rozpoczęciu zajęć odkryłem, że rzeźbiona w kwadraty, szeroka poręcz na schodach doskonale nadaje się do zjeżdżania na nogach i wykonywania narciarskiego skoku ze słupka na podeście schodów. Podczas takiego skoku, w czasie przerwy, wylądowałem piętami na brzuszku „Satyra” – dyrektora Radwańskiego, który akurat wchodził na górę po schodach. Biedny „Satyr” (miał bródkę przyciętą w szpic i dlatego chłopcy tak go nazywali), stracił oddech i jedno, co był w stanie wykrztusić z siebie, było: „Chłopcze, nie rób tego więcej”. Na szczęście nie znał jeszcze mego nazwiska i w ten sposób „upiekło mi się”. Jednakże, przez długi czas, schodziłem z drogi dyrektorowi, żeby nie skojarzył sobie mnie z tym nieszczęsnym skokiem na schodach.
Codziennie, przed lekcjami, wszyscy uczniowie zbierali się w auli, gdzie ustawieni klasami śpiewaliśmy „Kiedy ranne wstają zorze” i skomponowany przez będącego wówczas w klasie maturalnej Witolda Lutosławskiego, do słów St. Młodożeńca, hymn Szkoły „Pochodem idziemy”. Zwykle „Satyr” zwracał się w krótkich słowach do uczniów. Pamiętam takie przemówienie: „Jakieś łobuzy kasztany po szkole ciskają. Ja tego tolerować nie będę. Ja was do Lelewela odeślę.” Trzeba wyjaśnić, że wówczas Gimnazjum i Liceum imienia Stefana Batorego miało numer 1 i było najlepszą państwową szkołą w Warszawie (może nie tylko w Warszawie?), zaś szkoła imienia Joachima Lelewela była w Warszawie najsłabszą średnią szkołą państwową.
Szkoła Batorego wyróżniała się wolnymi od nauki czwartkami poświęconymi na zajęcia fizyczne takie, jak piłka nożna, zabroniona w innych szkołach, pływanie, tenis i -oczywiście- gimnastyka. Basen szkolny miał podobno wrażliwy system filtrów i dlatego wszyscy pływaliśmy nago, wraz z nauczycielem gimnastyki panem Lechowskim. Wzorowaliśmy się na atletach greckich, choć daleko nam było do ich sprawności fizycznej.
W czasie dużej przerwy schodziliśmy wszyscy, klasami, do podziemi, z nauczycielem z ostatniej przed tą przerwą lekcji i siadaliśmy przy długich stołach (każdy stół – dla jednej klasy). U szczytu stołu siadał nauczyciel. Śniadania przygotowywały kucharki, pod okiem dyżurnych pań z Koła Matek. Dla każdego ucznia przygotowane były na talerzu dwie kromki białego chleba z masłem i wędliną (najczęściej z szynką), lub żółtym serem, oraz kubek herbaty, albo białej kawy zbożowej. Prócz tego, na stołach ustawione były kosze z kromkami razowego chleba z masłem dla tych chłopców, których apetyty nie zostały zaspokojone porcjami na ich talerzach. W dzbankach na stołach była dodatkowa herbata, albo kawa.
Składka na śniadania wynosiła 5 złotych miesięcznie, co było nie małym obciążeniem dla mniej zamożnych rodziców (czesne za szkołę wynosiło 20 złotych miesięcznie!). W wypadkach, kiedy rodzice nie mogli opłacać śniadań, byli z tych opłat zwalniani pod warunkiem, że nikt, w tym również ich syn, nie mógł o tym wiedzieć. Ten takt i szacunek dla człowieka niezamożnego był charakterystyczny dla atmosfery panującej w szkole.
Podczas zjazdu uczniów i wychowanków Batorego w roku 2003 zaskoczony byłem bufetem pełnym słodyczy i różnych napoi, prowadzonym przez prywatną osobę (firmę?). Za pieniądze (jeśli się je ma), można dostać wszystko. Bez pieniędzy – nic. To już nie ta sama szkoła... Przykro.
Przeczytałem gdzieś gorzkie wspomnienia Andrzeja Łapickiego, który uczęszczał do Szkoły Batorego jeszcze przed wojną. Napisał z nutą nagany, że niektórzy uczniowie przywożeni byli do Szkoły samochodami. Dobrze pamiętam, że nie wolno było podwozić uczniów bezpośrednio pod Szkołę, ażeby ich nie wyróżniać. Ja uważam przedwojenną Szkołę Batorego za kuźnię koleżeństwa i równości.
Pod koniec roku szkolnego każda klasa wyjeżdżała gdzieś na tydzień, na wycieczkę. Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek z moich kolegów nie wyjechał na taką wycieczkę, a więc sądzę, że i w takim wypadku niezamożni rodzice nie ponosili dodatkowych kosztów.
Dwa razy brałem udział w takich wycieczkach. W roku 1938 byliśmy w schronisku nad jeziorem Charzykowskim. Od razu podzieliliśmy się na dwie grupy. Część z nas pobiegła na piętro, a reszta została na parterze. I tak narodziły się dwie wspólnoty: górali i doliniarzy. Podział i solidarność „terytorialna” narodziły się natychmiast. Tak pewno powstają też „małe ojczyzny” – bez zamierzenia, po prostu automatycznie. Ten podział utrzymywał się tak długo, jak długo mieszkaliśmy w schronisku.
Naszym opiekunem na wycieczce był Antoni Prejbisz – nauczyciel języka angielskiego. Prejbisz, po pobycie na jednym ze sławnych uniwersytetów angielskich (Cambridge, albo Oxford), wprowadził nowatorskie stosunki między nauczycielami, a uczniami. Biegał po boisku jak my, w krótkich spodenkach i grał z nami w piłkę nożną. Po pierwszym meczu zarządził, że w jego drużynie będą grali wszyscy uczniowie, którzy mają słabe stopnie z języka angielskiego. Chciał na przyszłość uniknąć kopniaków, jakie w tym meczu oberwał. Ja też miałem odtąd grać w jego drużynie.
Wiosną 1939 roku byliśmy na wycieczce nad morzem w Lisim Jarze, koło Jastrzębiej Góry. Z wycieczki tej pamiętam tylko przejazd pociągiem przez „Wolny” Gdańsk, gdzie na stacji któryś z kolegów wyrzucił na peron papierek. Wyskoczyłem z wagonu i podniosłem go. Widział to nasz wychowawca Stefan Wysocki i pochwalił mnie za „obywatelską” postawę. Niewiele otrzymywałem pochwał w szkole. Może dlatego utkwiło to w mojej pamięci?
Profesor Wysocki prowadził z nami lekcje umuzykalnienia, podczas których kazał nam słuchać płyt gramofonowych z nagraną muzyką klasyczną. Był to mój pierwszy kontakt z poważną muzyką, choć przedtem uczęszczałem w szkole na zajęcia orkiestry. Uczyłem się grać, (ku utrapieniu mojej rodziny, bo ćwiczyłem grę również w domu), na trąbach: najpierw na alcie, a potem na kornecie. Skończyło się to zabawnie. Była zima, piękny śnieg, ja po harcerskim obozie narciarskim. Postanowiłem pojeździć na nartach, zamiast iść na zajęcia w orkiestrze. Pech chciał, że w powrotnej drodze, idąc z nartami na ramieniu, spotkałem na ulicy nauczyciela od orkiestry. Spytał mnie czemu nie byłem na zajęciach? Odpowiedziałem głupio: „bo mnie gardło boli” i tak zawstydziłem się swojej głupiej wymówki, że zrezygnowałem z grania w orkiestrze i więcej już nie poszedłem na próbę.
W październiku 1939 roku zaczęliśmy odgruzowywać zniszczony bombą jeden z budynków mieszkalnych przy ulicy Myśliwieckiej i porządkować budynek szkoły, gdzie pod aulą leżał niewybuch 500 kilogramowej bomby lotniczej, która mogłaby zniszczyć całą frontową część budynku Szkoły. Wkrótce jednak Niemcy wywiesili flagę ze swastyką i zajęli Szkołę dla swojej młodzieży. Kiedyś zobaczyłem tam kolegę z mojej klasy Andrzeja Skarbek-Telszewskiego, wychodzącego z budynku w mundurze Hitlerjugend. W kilka lat później, po zdaniu egzaminu do Szkoły Wawelberga, Skarbek znalazł się znów w tej samej klasie ze mną i z Jędrusiem Witulskim. Wzięliśmy go między siebie na przerwie i spytaliśmy naiwnie – co robił w mundurze HJ? Zbladł, zaczął się wypierać, poczym wyszedł i więcej się nie pokazał.
Nasz wspólny kolega Kazik Radwański, po wyjściu z obozu jenieckiego w Niemczech, zobaczył Skarbka idącego w mundurze podchorążego AK. Kazik jechał wojskowym jeepem. Zanim zatrzymał go i wyskoczył, Skarbek zniknął. Nigdy więcej o Skarbku nie słyszałem.
Już pod koniec1939 roku rozpoczęliśmy naukę na „kompletach”. Tajne nauczanie prowadził w naszej piątce Prejbisz wraz z dwiema młodymi nauczycielkami. Mieszkaliśmy w alejach Jerozolimskich u wylotu Kruczej, która wówczas kończyła się tu ślepo. W naszym mieszkaniu na 1szym piętrze mieściło się biuro mego ojca. W czasie nauki, kiedy siedzieliśmy w małym pokoju, w biurze zjawiło się dwóch gestapowców, którzy zamknęli się na rozmowę z moim ojcem w jego gabinecie. Moja mama natychmiast ewakuowała nauczyciela i kolegów, wypuszczając ich pojedynczo kuchennymi schodami. Wkrótce gestapowcy rozpoczęli powierzchowną rewizję całego lokalu. Mój ojciec został aresztowany.
W ramach nauki języka polskiego Prejbisz zadał nam wypracowanie: „Prawdą, czy kłamstwem, czym powinna kierować się propaganda?” Podtekst był oczywisty. Wiadomo było, że niemiecka propaganda nie szanowała prawdy, a Goebels był mistrzem kłamstwa.
Jednak ja, z wrodzoną sobie przekorą napisałem, że mogą się zdarzyć takie wypadki, kiedy kłamstwo w propagandzie może być rozgrzeszone, a nawet konieczne. Tego było za wiele!
Prejbisz potraktował moją wypowiedź jako zniewagę i więcej nie pojawił się na naszych kompletach. Do dziś jeszcze nie jestem pewien, czy miałem rację? Czy miałem prawo twierdzić, że nie wszystko jest czarno-białe? Że tak twierdzą ortodoksi, hipokryci i święci?
Po roku zacząłem uczęszczać na „kursy przygotowawcze do liceów zawodowych” na Hożej.
To była zakamuflowana czwarta klasa gimnazjum ogólnokształcącego. Uczyło tam wielu nauczycieli od Batorego, a wśród nich nauczyciel matematyki Mieczysław Czyżykowski, który po wojnie został profesorem matematyki na Politechnice Warszawskiej. O nim właśnie chcę opowiedzieć. Ja, pisząc klasówkę, ściągałem jak zwykle. Nie starczyło mi jednak sprytu, żeby przewidzieć skutki napisania dobrze klasówki i nauczyć się tego materiału. Czyżykowski był zaskoczony świetnym poziomem „mojej” pracy i zaprosił mnie do tablicy a ja nie umiałem rozwiązać zadań, które odpisałem od kogoś. Koniec roku szkolnego był blisko. Czyżykowski był zawsze uprzedzająco grzeczny i zwracał się już do nas per „pan”. Powiedział: „Panie Bogusławski, pan jest kompletny tuman. Nie podejmuję się więcej pana uczyć”. Wróciłem do domu zaskoczony. Może ja rzeczywiście jestem tuman? Zacząłem czytać i przerabiać zadania szkolne z mojego zeszytu, kupiłem „Lilavati” i „Śladami Pitagorasa”, a matematyka zaczęła mnie interesować. Okazało się, że nie wymaga ona bezmyślnego wkuwania wzorów na pamięć. Jest logiczna, a wzory można sobie wyprowadzać samemu. Matematyka pochłonęła mnie kompletnie. Po dwóch miesiącach zaznajomiłem się również z przerobionymi tematami i wydało mi się że, że taką klasówkę, jaką ściągnąłem bezmyślnie można traktować, jako zabawę - coś w rodzaju łamigłówki do rozwiązania. Poszedłem więc do Czyżykowskiego i poprosiłem go, żeby mnie przepytał. Odpowiedział: „Po co? Szkoda czasu.” Wezwał mnie jednak do tablicy i przez całą godzinę lekcyjną rozwiązywałem różne zadania i wyprowadzałem wzory. Po dzwonku powiedział: „Zaskoczył mnie pan, panie Bogusławski. Nie mogę panu postawić piątki, bo cały rok, a pewno i dużo dłużej pan się nie uczył. Stawiam panu czwórkę.”
Na jesieni 1941 zdałem bez trudu egzamin do Szkoły Wawelberga, jednakże wkrótce usunięto mnie wraz z innymi, którzy nie ukończyli 18 lat. Z takich „wyrzutków” utworzono prywatne, dwuletnie liceum mechaniczne T. Synoradzkiego, (w dawnym gmachu Gimnazjum Wojciecha Górskiego), gdzie w pierwszym roku przerabiano pełen kurs maturalny z matematyki, wraz z podstawami rachunku różniczkowego, co było niezbędne do nauki termodynamiki i wytrzymałości materiałów, w drugim roku szkolnym. I tu, niespodziewanie dla mnie samego zostałem drugim matematykiem w klasie. Nie miałem nawyku wkuwania wzorów, które przeważnie wyprowadzałem sobie i w ten sposób zdobyłem przewagę nad „rutyniarzami” – tradycyjnie dobrymi matematykami. Bezdyskusyjnie pierwszy był kolega (nie pamiętam jego nazwiska), który był prawie geniuszem, jak Krzyś Kamiński, z mojej klasy u Batorego (Krzyś został rozstrzelany wraz z ojcem w egzekucji ulicznej, na rogu alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej, na przełomie 1943/1944).
Ostatnie moje spotkanie z profesorem Czyżykowskim nastąpiło przypadkiem nad morzem, w roku 1969. Przypomniałem mu moją „przygodę” matematyczną i wyraziłem mu moją wdzięczność. Dowiedział się ode mnie, że jestem architektem i spytał: „Czy przydaje się panu matematyka w pańskiej pracy? Czy stosuje pan jakieś wzory?” Odpowiedziałem: „Tak, panie profesorze. Matematyka nauczyła mnie logicznego myślenia, systematyki i dokładności, choć żadnych wzorów nie muszę stosować - mam od tego specjalistów. Wydaje się, że do profesora nie dotarło moje wyjaśnienie i stwierdzenie, że matematyka po prostu uporządkowała mój sposób myślenia. (Mam nadzieję!)
poniedziałek, 26 kwietnia 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz