piątek, 10 października 2014

Głupi ma szczęście

Była piękna wiosna 1944. Urwałem się z pracy w niemieckiej fabryce zbrojeniowej w Warszawie i razem z Jędrkiem, Witkiem i Stasiem wyruszyłem z kwatery w majątku Konary pod Radomiem do „lasu” walczyć z bronią w ręku, jak przystało na dzielnych Polaków. Byliśmy naiwnymi chłopakami, którzy ledwo pokończyli 18 lat i wydawało się nam, że nie przystoi nam już dłużej gnuśnieć w konspiracji. Wąs sypał się pod nosem. Fryzjer przy goleniu zapytał: „czy wąsy taż szanownemu panu zgolić, bo chyba zeszłą razą ich pan nie zgolił?”, a ja przecież tę oznakę męskości hodowałem od roku. Powiedziałem: „gól pan” i nigdy już wąsów nie zapuściłem. Ruszyliśmy w drogę, żeby zameldować się w leśniczówce w Wilkołazie pod Lublinem. Wsiedliśmy do pociągu ubrani w kurtki, w długich butach z cholewami, z kocami. Pasażerowie dobrotliwie dopytywali się: „panowie na manewry?” Ja pod skórzaną kurtką miałem sukienną kurtkę polskiego munduru z naszytymi przez moją siostrę Halinę dystynkcjami kaprala podchorążego. W chlebaku stukały dwie „sidolówki” - granaty zaczepne podziemnej produkcji – prezent od niej „na dobry początek”. Tak było! W pociągu duszno, zaduch niemytych ciał, przepoconych ubrań i zjełczałego masła na włosach wiejskich dziewuch. Niedobrze się nam robiło. Wysiedliśmy w Rozwadowie, gdzie mieliśmy przesiąść się na pociąg do Lublina. Odetchnęliśmy z ulgą. Świeciło słońce, a lekki wiaterek zdmuchnął z nas zaduch zatłoczonego pociągu. I wtedy zobaczyliśmy, że cała stacja kolejowa obstawiona jest żandarmami z psami na smyczach i automatami gotowymi do strzału. Obława! Nie mieliśmy szans, ale z sąsiedniego toru na tym samym peronie odjeżdżał pociąg do Sandomierza, skąd właśnie przyjechaliśmy. Udało się nam wskoczyć w biegu do ostatniego wagonu i tylko usłyszeliśmy serię z automatu. Niemcy chcieli zatrzymać pociąg. Nie w ciemię bity maszynista zamiast tego dodał pary i wywiózł nas na trasę. Udało się! W Sandomierzu wysiedliśmy i zaczęliśmy zastanawiać się co dalej? Przypomniałem sobie, że szwagier Kiry Henryk Skórko jest w Dwikozach kierownikiem produkcji w fabryce produkującej marmoladę dla Wehrmachtu. Zadekowałem swoich towarzyszy w gęstych krzakach, a sam poszedłem na wartownię i kazałem dyżurnemu Werkschutzowi zaprowadzić się do Henryka. Uściskaliśmy się, a wieczorem, kiedy się ściemniło, sprowadziliśmy chłopaków przez dziurę w ogrodzeniu do gabinetu Henryka. Sekretarka nikogo tam nie wpuszczała, przynosiła nam jedzenie ze stołówki fabrycznej, a Werkschutze pilnowali naszego bezpieczeństwa. Wylegiwaliśmy się na podłodze, oczekując na kontakt, który załatwiał nam zaangażowany w miejscową konspiracje Henryk. Po dwóch dobach wyleźliśmy przez tą samą dziurę w ogrodzeniu i dotarliśmy z przewodnikiem do Zawichostu, gdzie księżycową, jasną nocą przeprawiono nas pychówką na drugą stronę Wisły i ulokowano nas po dwóch na kwaterach w Radomyślu nad Sanem. Byliśmy przyjmowani jak weterani w drodze na pole bitwy. Przez następne parę dni piliśmy bimber z ludźmi z miejscowej placówki nabierając wiary we własną tężyznę i swoją dziarską dorosłość. Pogoda była pod psem W czasie burzy piorun zapalił pobliską chałupę. Z głową pełną pijackiej fantazji zorganizowałem akcję gaszenia pożaru. Zalewałem wodą podawaną mi w wiadrach na drabinę. Chwiałem się na tej drabinie, ogień osmalał mi brwi i rzęsy. Zapomniałem, że w przytroczonym do pasa chlebaku mam granaty. Pożar został ugaszony, a granaty, jak widać nie wybuchły. Przez kilka dni wędrowaliśmy bocznymi drogami na wschód, uzbrojeni w stary rewolwer Smith&Weston z pięcioma nabojami, przedzierając się przez wsie zamieszkane przez komunistów z AL. Pytaliśmy o drogę podając odwrotne kierunki, żeby zmylić ewentualną pogoń. Jedną noc spędziliśmy pod ziemią, w wąskich korytarzach lokalnej kopalni kamienia wapiennego, w samym sercu terenów komunistycznych. Wiedzieliśmy, że złapani przez nich zostaniemy zastrzeleni. Znów się udało. Ostatni odcinek przed Wilkołazem przejechaliśmy w charakterze pomocników palaczy na dwóch parowozach poprzedzanych przez platformę z piaskiem, która służyła jako zabezpieczenie przed minami na trasie. W połowie drogi zatrzymali nas żołnierze z Wehrmachtu, którzy załadowali na platformę jakieś worki. Jeden worek rozpruł się i wyleciały z niego szczątki żołnierza, który prawdopodobnie został rozerwany przez minę. Dotarliśmy do Oddziału i zameldowaliśmy się „Cichemu”. Dostaliśmy przydział do 3-go plutonu szkolącego przyszłych dowódców AL. Pytaliśmy o drogę podając odwrotne kierunki, żeby zmylić ewentualną pogoń. Jedną noc spędziliśmy pod ziemią, w wąskich korytarzach lokalnej kopalni kamienia wapiennego, w samym sercu terenów komunistycznych. Wiedzieliśmy, że złapani przez nich zostaniemy zastrzeleni. Znów się udało..

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz