wtorek, 4 maja 2010

DO WARSZAWY

Po przejściu frontu przez Lubelszczyznę i rozwiązaniu oddziału partyzanckiego wyruszyłem wraz z kilkoma kolegami do Warszawy, która – jak spodziewaliśmy się – miała być wkrótce wolna od Niemców. Jechaliśmy po świeżo ułożonym torze w dwóch parowozach prowadzonych przez żołnierzy sowieckich, jako ochotnicza ekipa pomocnicza do zaopatrywania lokomotyw w opał. Węgla nie było, więc co pewien czas zatrzymywaliśmy się i przynosiliśmy z lasu drewno ścinanych przez nas drzew. Od Celestynowa ruszyliśmy na piechotę przez las w kierunku Otwocka. Po drodze ukryliśmy pod drzewem worek z amunicją do pepeszy (łatwo było kupić za wódkę od Ruskich automat, gorzej było z pociskami, wzięliśmy więc ze sobą prawie 500 sztuk, na wszelki wypadek.) Wychodząc z lasu znaleźliśmy się nagle na terenie obozu sowieckiej jednostki. Ryzykowne byłoby cofać się, więc bezczelnie ruszyliśmy naprzód. Pech chciał, że po chwili natknęliśmy się na namiot pilnowany przez wartownika, który nas zatrzymał. Z namiotu wyszedł jakiś lejtnant i zaczął nas przepytywać. Za nim ukazał się sowiecki generał. Wyjaśniłem, że jesteśmy partyzantami zwolnionymi na parę dni przez dowódcę, żeby odwiedzić nasze rodziny w Warszawie. Dokumentów nie mamy, bo przecież partyzanci mają u nas tylko niemieckie „Kennkarty”. Generał powiedział (w dniu 3.08.1944): „Wracajcie do Lublina, do waszego dowódcy i powiedzcie, że Warszawa jeszcze przez trzy miesiące nie zostanie zdobyta”. (Trzeba zaznaczyć, że była to jednostka frontowa; za linią frontu posuwały się oddziały NKWD, gdybyśmy na nie trafili, nic by nas nie uratowało.) Zawróciliśmy i dużym łukiem, omijając ten las poszliśmy do Otwocka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz